Nie miałam planu B. Jak zwykle w ogóle nie miałam planu. Po prostu
trafiłam do Mediolanu na Erasmusa i po dziesięciu miesiącach
zdecydowałam, że zostanę. Skończyłam studia, zaczęłam wymarzoną pracę i
szybko pięłam się po kolejnych szczeblach kariery.
Wszystko szło jak
po maśle, do czasu kiedy moja romantyczna dusza niespodziewanie
przejęła prym. Spotkanie z Signorem D zatrzęsło moimi priorytetami i w
krótkim czasie doprowadziło do przeprowadzki do Ligurii, zmiany zawodu i
macierzyństwa. Niczego nie żałuję, ale trochę brakuje mi Mediolanu, więc kiedy okazało się, że w niedzielę była cudowna pogoda, szybko spakowaliśmy w samochód wszystkie niezbędne rzeczy: zapas pieluch, dziecięce ubranka na zmianę (nigdy nic nie wiadomo), kocyk, smoczek oraz ulubioną przytulankę Nicko i ruszyliśmy w drogę.
Za każdym razem kiedy jestem w Mediolanie, staram się odwiedzić jak najwięcej miejsc, z którymi jestem w jakiś sposób emocjonalnie związana.
Pewniakiem jest Corso Como 10, ukryty w podwórzu ogród, który prowadzi do jednego z najbardziej ekskluzywnych sklepów prowadzonych przez Carlę Sozzani, siostrę redaktorki naczelnej Vogue Italia.
Corso Como 10 jest dla mnie magicznym miejscem, bo za każdym razem
przechodząc przez bramę mam wrażenie jakbym przekraczała ukryty w sercu
miasta portal do innego świata. Na pierwszym piętrze znajduje się
księgarnia z mnóstwem inspirujących książek o sztuce, architekturze i
designie oraz galeria sztuki, gdzie zawsze jest jakaś ciekawa wystawa.
Żeby wrócić do rzeczywistości wystarczy tylko wychylić nos za bramę. Już
o kilkadziesiąt metrów od galerii znajduje się kompleks nowych budynków
wybudowanych z okazji zbliżających się targów Expo 2015.
Krótka podróż metrem to kolejny skok do zupełniej innej ery. Przenosi
nas na Plac Duomo, gdzie stoi Katedra Narodzin św. Marii, jedna z
najbardziej znanych we Włoszech i w Europie gotyckich budowli.
Notka
dla mam z małymi dziećmi: plac jest ogromny i zawsze fruwa wokół niego
mnóstwo gołębi, więc jest to świetna okazja, żeby dać się dziecku
wybiegać!
Przy przyległej stronie placu można podziwiać galerię Vittorio Emanuele,
gdzie można ewentualnie kupić sobie jakiś drobiazg w sklepach firm takich jak Prada, Gucci, Louis Vuitton,
czy Church’s.
Wiadomo, podróżowanie z małym dzieckiem czasami zmienia trochę grafik zwiedzania. No dobra, powiedzmy jak jest: nie ma co ustalać grafiku, cokolwiek zaplanujemy, twoje ukochane maleństwo i tak wywróci to do góry nogami, porwie na drobne kawałki i użyje do tylko jemu wiadomych celów.
Ja jednak się nie poddaję, nadal wierzę, że pomimo bycia mamą mogę pokusić się o minimum normalności i wolności myśli. Wystarczy tylko znaleźć kompromis. Dlatego też po spełnieniu wszelkich obowiązków macierzyńskich takich jak obiad, zmiana pieluchy i odpowiednia dawka aktywności ruchowej, zapięłam Nicko w wózku i zaprowadziłam do muzem XX wieku, gdzie w ciszy i spokoju otoczony prestiżowymi dziełami sztuki mógł skorzystać z popołudniowej drzemki, a ja poczuć się prawie zwyczajną kobietą.
Oczywiście nie mogłam się bardziej pomylić. Pomimo zmęczenia Nicko nie chciał nawet słyszeć o spaniu!
Podjęłam ambitną próbę przekonania go, że muzealne atrakcje nie są dla dwulatków, a przespanie wizyty jest najrozsądniejszym rozwiązaniem, jakie mogę mu zaproponować.
Niestety wszelkie wysiłki okazały się bezskuteczne, więc zaraz przed oczami mnożyły mi się najczarniejsze scenariusze o tym jak Nicko złamie wszystkie zasady uderzając pięścią w jakiś obraz lub spoci się kopiąc w rzeźby i zostaniemy wyrzuceni z hukiem przez najbliższe okno przypadkowej sali, a nasze zdjęcia znajdą się na ścianie za kasami z napisem: "nieznośnym bachorom i ich nieodpowiedzialnym matkom wstęp wzbroniony!"
Na szczęście i tym razem zupełnie nie trafiłam. Brak współpracy ze strony mojego małego urwisa pozwolił mi odkryć, że po pierwsze muzeum XX wieku w Mediolanie jest najbardziej baby friendly muzem w jakim kiedykolwiek byłam, a po drugie, jeśli nam się coś podoba, to dwulatkowi też.
Nicko wcale się nie nudził, wręcz przeciwnie. Biegał po salach od obrazu do obrazu, śmiał się głośno i komentował, pokazywał palcem jeśli coś mu się podobało i bez skrępowania krytykował to, co nie przypadło mu do gustu. Niesamowite było też, że nikt nie zwrócił nam uwagi, a panie z obsługi spoglądały w stronę najmłodszego zwiedzającego z przyjaznym uśmiechem. Na dodatek, mniej więcej z połowie muzeum, znaleźliśmy małą salkę, w której można dzieci nakarmić, przewinąć i gdzie mogą się one pobawić (niekoniecznie po cichu) w małym drewnianym domku.
Na pamiątkę tego fantastycznego popołudnia mam mnóstwo zdjęć, na których śmiejemy się beztrosko na tle dzieł artystów takich jak Fontana, De Chirico, czy Schifano. Najbardziej jednak jestem dumna z fotki, na której mój dwuletni krytyk sztuki ze swoim nieodłącznym króliczkiem i ze smoczkiem stoi obok jednego z najbardziej znanych obrazów Kounellisa.
I nikt mnie już nie przekona, że sztuka jest tylko dla wykształconych kulturoznawców, a pokazywanie jej dzieciom to strata czasu!