środa, 26 lutego 2014

To nielogiczne!

Pewien chłop miał siedmioro dzieci i kiedy wracał do domu po ciężkim dniu pracy, nigdy nie było posprzątane ani ugotowane, dzieciaki wrzeszczały bez opamiętania, a żona była... powiedzmy... nerwowa (każdy może wstawić swój ulubiony synonim).
Wreszcie chłop postanowił poprosić o radę proboszcza, który był jedynym wykształconym mieszkańcem wsi.
Po wysłuchaniu narzekań proboszcz bez zbędnych wywodów powiedział: "Kup sobie kozę."
Rozwiązanie to wydawało się chłopu dość dziwaczne, ale darzył proboszcza całkowitym zaufaniem i następnego dnia kupił kozę.
Minął tydzień, ale sytuacja w domu nie zmieniła się. Nadal kiedy wracał dzieciaki wrzeszczały, żona była “nerwowa”, obiadu nikt mu nie stawiał na stole i jeszcze koza dokładała swoje. 
Wrócił więc chłop do proboszcza i mówi: “Zrobiłem jak mi ksiądz proboszcz doradził, ale niestety jest tylko gorzej, koza dom mi do góry nogami przewraca! Zjadła wszystkie poduszki, obgryzła stołki, pobiła talerze, a na dodatek ma pchły”
“To sprzedaj pan kozę” - odpowiedział krótko proboszcz.
Chłop zrobił jak mu doradzono. Po tygodniu wraca na parafię cały w skowronkach i mówi do proboszcza: “Nie wiem, jak mam księdzu dziękować, taki ksiądz mądry i tak dobrze mi doradził. Sprzedałem kozę i wszystko wróciło do normy, w gruncie rzeczy nie jest mi wcale aż tak źle”.

To jedna z moich ulubionych historyjek "z morałem". A umieszczam ją na blogu, bo jakiś czas temu pisałam posta, w którym narzekałam, że mam w domu bałagan i że desperancko poszukuję rozwiązania. 
Minęło kilka tygodni i co? I mam psa!!!


No właśnie, jak ten chłop z historyjki...Tylko że ja nawet nie musiałam iść do proboszcza z prośbą o radę, sama taka genialna jestem! 
Na szczęście okazało się, że rzeczywistość ma więcej fantazji niż autorzy pouczających opowiastek, bo już sam proces adaptacyjny Reksia (jedynego we Włoszech psa o takim imieniu) był kompletnie nieprzewidywalny.   

Stadium 1 podejrzany intruz
Reksio jest śliczny, słodki i co tam jeszcze chcecie, ale zdecydowanie nie ma daru zjednywania sobie ludzi. 
Już pięć minut po wejściu do domu zaznaczył swoje terytorium, a zanim ja zdąrzyłam chwycić po ścierkę, Nicko centralnie wpadł pupą do kałuży.
"No to chrzest mamy już za sobą" skomentowałam.
 Po tym wypadku Nicko ograniczał się do kontrolowania podejrzliwym wzrokiem każdego posunięcia nowego współlokatora i z teatralnym oburzeniem reagował na ewentualne zainteresowanie psa jego zabawkami. 
Kategorycznie przestrzegał wprowadzonej ad hoc zasady: "co moje to moje", a dla pewności sam też zrezygnował z zabawy i spędził całe popołudnie czytając książeczki (co w sumie nawet mi się podobało). 



Stadium 2 co twoje to moje
Nowe prawo, ustalone po cichu i niepisemnie mówiło: "co moje to moje, a co twoje, to też moje". Nicko zaczął bawić się z Reksiem, ale tylko zabawkami psa. 
Uznałam to za pomyślny znak, przynajmniej zaczęli jakąś interakcję, przy czym cierpliwie czekałam aż skończy się ten prowizoryczny schemat relacji w rodzinie.

Stadium 3 happy end
To było naprawdę niewiarygodne, wbrew wszelkim zalecanym technikom problem solvingu. Mieliśmy przecież kłopot z bałaganem, studium przypadku niby też było i ostrzegało jasno: dołącz do bałaganu zwierzę, a pożałujesz. 
Wyglądało tak logicznie i wiarygodnie, że aż nie do zniesienia. 
Tymczasem odkryłam, że bezskutecznie karcona przez lata lekkomyślność może być kluczem do sukcesu! 
Uwaga, uwaga: końcowym rezultatem obecności psa w moim domu jest nic innego jak upragniony od miesięcy porządek

Po tygodniu wzajemnego "obwąchiwania się" Nicko i Reksio znaleźli sposób na harmonijną koegzystencję. 
Teraz mój synek bawi się z psem jego zabawkami, ale wrócił też do swoich ukochanych klocków Lego, kredek i puzzli. Przy czym od razu po zabawie, odkłada wszystko na miejsce, żeby pies mu nie pogryzł i żeby się nie udławił drobnymi elementami. 
Tak oto trzymiesięczny szczeniak sprawił, że oddalony o miliony lat świetlnych od naszej lokalizacji porządek stał się rzeczywistością. 
Zaskakujące, prawda? 






11 komentarzy:

  1. Zazdroszczę Wam pieska, my nie możemy sobie na tą przyjemność pozwolić. A szkoda, bo kochamy zwierzęta, a Gaja uwielbia psy (gdy byliśmy u teściów, zakochała się w ich suczce, ale bez wzajemności). Jak na razie jedynym "pieskim" akcentem w naszym domu jest kalendarz z czworonogami, ale dobre i to. A z mężem wiecznie się kłócę o pewien drobiazg- według niego wszystkie psy szczekają "bau bau", a nie "hau hau":). A Wasz piesek słodki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, tutaj zwierzęta mówią inaczej :) a uczysz Gaję mówić po polsku?

      Usuń
    2. Ja mówię do Gai w zasadzie tylko po polsku. Cały dzień jestem z nią sama, dopiero kiedy wraca mąż, "przełączam" się na włoski. A Gaja rozumie polski.

      Usuń
    3. To za jakiś czas Gaja będzie rozstrzygać wasze spory :)

      Usuń
  2. haha świetna historyjka....a my też uwielbiamy pieski i kiedyś na pewno "wychowamy" jednego...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie miała baba kłopotu, więc kupiła sobie psa...:)słodka psinka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie na takiej zasadzie... Wcześniej wychowywał mnie dwulatek, teraz życia uczy mnie pies... czy ja kiedykolwiek wyrosnę z robienia głupot?

      Usuń
  4. A u mnie było na odwrót, najpierw pies, później dziecko, więc hierarchia stada od razu spozycjonowana :) Ale z porządkiem to bywa różnie, jak 3 raz w ciągu dnia wyciągam odkurzacz, żeby posprzątać piach po psie, to najchętniej wciągnęłabym razem z psem :) Żart :)
    Zapraszam na mój blog:
    mojedziecko-mojsyn.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doskonale cię rozumiem... chhociaż w twoim przypadku przynajmniej było logicznie ;)

      Usuń
  5. A ja się zastanawiam nad psem, ale już sama nie wiem :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak widzisz w moim przypadku efekt był odwrotny od przewidzianego... ale namawiać nie będę :)

      Usuń