Gdzie najczęściej spotkać możemy inne mamy?
W piaskownicy! Po zmianie statusu z kobiety na matkę, to właśnie place zabaw i parki stają się centrum naszego życia towarzyskiego. Popołudniowe wypady do parku zastępują wyjścia na imprezy i nasz nowy look dopasować się musi do obowiązującego dress codu - ubrania wygodne, niekoniecznie dobrane kolorystycznie, ale w miarę możliwości czyste.
O czym rozmawiają matki na placach zabaw?
O dzieciach. Rzadko która odważy się poruszyć jakiś inny temat.
Kosmetyki, lepiej nie, bo wyjdę na próżną.
Teatr, kino - do uniknięcia, bo będą patrzeć się na mnie jak na wyrodną matkę, która porzuca dziecko wieczorem, żeby obejrzeć jakiś film. Może na dodatek zwykłą, przygłupawą komedię, która nie wesprze rozwoju osobistego, a co najwyżej zrelaksuje. No a na relaks kosztem dziecka może zdecydować się przecież tylko wyrodna matka.
Polityka: nie wchodzi w grę, bo wezmą mnie za heretyczkę i wykluczą z grupy skazując na izolację. Nie tylko mnie, mojego synka też.
Jak rozmawiają matki o dzieciach?
Tutaj zasada jest bardzo podstawowa, instynktownie przyjęta przez 100% uczestniczek: Każda sroka swój ogonek chwali.
Mama Antka: Jeszcze zanim skończył roczek mówił mama, tata i baba, a zaraz potem nauczył się mówić: proszę, dziękuję i przepraszam. Takie ma dobre maniery!
Mama Marysi: Właśnie się nauczyła liczyć do dziesięciu... - a widząc, że nie robi to wrażenia, dodaje z przekonaniem - po angielsku - Spotyka się z wyrazami uznania i z radością dostrzega ukłucie zazdrości w oczach innych mam. Usatysfakcjonowana wstaje, woła swojego małego geniusza i wraca do domu gotować obiad dla pana Dulskiego, alias męża.
Czy są matki, które mówią inaczej?
Są. Zawsze się znajdzie jakiś biały kruk, który wyłamie się z chóru.
Jest nim na przykład Joanna Woźniczko-Czeczott, autorka książki “Macierzyństwo non-fiction. Relacja z przewrotu domowego”, w której bez owijania w bawełnę publicznie obala mit macierzyństwa jako cudownej przygody z rozkosznym i pulchniutkim bobaskiem.
“Z tą książką jest jak z dzieckiem. Nie chcesz jej zacząć czytać, bo wiesz, czego się spodziewać. I to się nawet potwierdza, ale i tak już nie możesz przestać. Rzadko się zdarza, by obalona królowa tak lekko i tak szczerze opowiadała o tym, jak ucięto jej głowę”.
Tomasz Kwaśniewski
To najtrafniejsza moim zdaniem recenzja książki. Ja też długo zwlekałam myśląc: po co mam czytać o cudzych frustracjach, skoro mam swoje? Tymczasem opowieść “zatracego w kurniku domowego nielota” na macierzyńskim stała się dla mnie intrygującym doświadczeniem terapeutycznym. Autorka nie boi się przyznać do błędów, porażek czy trudności. Nie unika tematów takich jak bajka o równouprawnieniu, możliwości realizacji zawodowej młodych matek czy przesiew w relacjach z niedzieciatymi. Osobiście dołączyłabym jej książkę do lektur obowiązkowych dla przyszłych mam jak również dla tych, które czują, że schemat idealnej matki jeszcze bardziej idealnego dziecka jest dla nich przyciasny.
środa, 30 kwietnia 2014
poniedziałek, 28 kwietnia 2014
Dwujęzyczne dziecko instrukcja obsługi
Mówią, że nigdy nie jest za wcześnie, żeby zacząć uczyć dziecko języków obcych, a w naszym przypadku jest to pewnego rodzaju koniecznością. Nicko jak na razie uczy się włoskiego (bo całe jego otoczenie mówi w tym języku), i polskiego (bo mi bardzo na tym zależy).
Jak wygląda dwujęzyczność na codzień?
Nicko niektóre słowa mówi tylko po polsku, a inne tylko po włosku. Są słowa, które zna w obu językach i używa ich, jak i kiedy mu się podoba. Przy czym do włoskojęzycznych nigdy nie mówi po polsku, natomiast rozmawiając ze mną często miesza oba języki, np.:
"Mama, andiamo na górę" - czyli "Mamo, idziemy na górę"
"Ora spać", czyli "Teraz spać".
Nasze dialogi to na przykład:
Ja: to jest gwiazdka.
Nicko: Nie, to jest sole (słońce).
I tutaj zaczynamy się kłócić, bo przecież on wszystko wie lepiej i w ogóle jakim prawem ja go pouczam?
Czasami mamy też małe problemy: zdarza się, że jeśli bawiliśmy się razem mówiąc tylko po polsku i Nicko chce opowiedzieć o tym tacie, albo wymyśla niestworzone historie albo prosi mnie o pomoc, bo nie zna odpowiednich słów po włosku.
Moja największa trudność?
Wiadomo, dzieci nie mają aktorskiej dykcji, więc często trzeba się trochę domyślić, o co im chodzi. Takie codzienne koło fortuny, tylko że zamiast kupowania spółgłosek badamy skrupulatnie otoczenie i wyraz twarzy malucha, wracamy myślami do wypowiedzianych ostatnio słów i strzelamy! Jeśli się uda, bonus i idziemy dalej, usiłując zapamiętać nową spersonalizowaną formę znanego nam słowa. Jeśli się nie uda, strach i zgroza, bo jeśli dziecko zobaczy, że go nie rozumiemy, to się zniechęci i wróci do “eeee” i pokazywania paluszkiem... Dwujęzyczność Nicko jeszcze bardziej skomplikowała zasady gry: wstyd się przyznać, ale ja czasami nie wiem nawet, w jakim on do mnie mówi języku... Paranoja do kwadratu!
Jak pomóc dwujęzycznemu dziecku?
Mówią, że oprócz trudności nauczenia się kilku kodów językowych, dwujęzyczne dzieci mogą czuć się inne od swoich kolegów. To ważny problem, bo maluchy niczego nie pragną bardziej niż czuć się częścią grupy, być "jednym z", a nie "tym innnym", dziwakiem, którego nikt nie rozumie (poza jego jeszcze bardziej dziwaczną mamą). Dlatego też poradzono mi nawiązać kontakt z innymi dziećmi dwujęzycznymi, żeby pokazać Nicko, że nie jest sam.
Niestety w naszym małym miasteczku nie jest wcale tak łatwo znaleźć dwulatki władające kilkoma językami, więc postanowiłam spróbować innego rozwiązania.
W tutejszym klubie malucha prowadzone są zajęcia angielskiego, a że w sobotę rano szczytem naszych atrakcji i życia towarzyskiego jest na ogół wypad do supermarketu, to stwierdziłam, że angielski jest sensowną alternatywą, dzięki której Nicko pozna grupę dzieci mówiących po angielsku.
W zajęciach uczestniczyło sześcioro maluchów, które śpiewały, tańczyły, rysowały i bawiły się poznając angielskie odpowiedniki znanych im słów, takich jak: banan, gruszka, jagoda, mały, duży i jeden, dwa, trzy. Nicko, jak zwykle wchodząc w nowe otoczenie, najpierw obserwował sytuację, a potem włączył się do gry i miałam wrażenie, że mu się podobało: nie oszukujmy się, zajęcia były po prostu zabawą, tyle że wszyscy mówili po angielsku. Wszyscy, oprócz mojego synka. Dla niego to był pierwszy raz, więc trudno oczekiwać, żeby nagle zaczął rozmawiać używając nieznanego mu dotąd kodu.
Wróciliśmy do domu. Nicko zadowolony, bo się wyszalał, a ja z mnóstwem wątpliwości, czy takie zajęcia mają sens, czy to nie za wcześnie i ile on z tego w ogóle zrozumiał.
Przy obiedzie, opowiadając tacie o naszym poranku, wzięłam plastikowy mikrofon i tak jak dzieci na zajęciach, powiedziałam: "I am Kamila", po czym podałam mikrofon Nicko, a on z absolutną nonszalancją i z zawadiackim uśmiechem na ustach przełożył to na włoski: "Io sono Nicko".
Zaniemówiłam. Nie powiem, żeby jedno zdanie rozwiało wszystkie moje wątpliwości, ale zdałam sobie sprawę, że dla Nicko zajęcia agielskiego były ciekawym doświadczeniem (bez cienia wątpliwości lepszym od robienia zakupów), coś jednak z nich zrozumiał, a ja jak zwykle po prostu za dużo myślę.
Jak wygląda dwujęzyczność na codzień?
Nicko niektóre słowa mówi tylko po polsku, a inne tylko po włosku. Są słowa, które zna w obu językach i używa ich, jak i kiedy mu się podoba. Przy czym do włoskojęzycznych nigdy nie mówi po polsku, natomiast rozmawiając ze mną często miesza oba języki, np.:
"Mama, andiamo na górę" - czyli "Mamo, idziemy na górę"
"Ora spać", czyli "Teraz spać".
Nasze dialogi to na przykład:
Ja: to jest gwiazdka.
Nicko: Nie, to jest sole (słońce).
I tutaj zaczynamy się kłócić, bo przecież on wszystko wie lepiej i w ogóle jakim prawem ja go pouczam?
Czasami mamy też małe problemy: zdarza się, że jeśli bawiliśmy się razem mówiąc tylko po polsku i Nicko chce opowiedzieć o tym tacie, albo wymyśla niestworzone historie albo prosi mnie o pomoc, bo nie zna odpowiednich słów po włosku.
Moja największa trudność?
Wiadomo, dzieci nie mają aktorskiej dykcji, więc często trzeba się trochę domyślić, o co im chodzi. Takie codzienne koło fortuny, tylko że zamiast kupowania spółgłosek badamy skrupulatnie otoczenie i wyraz twarzy malucha, wracamy myślami do wypowiedzianych ostatnio słów i strzelamy! Jeśli się uda, bonus i idziemy dalej, usiłując zapamiętać nową spersonalizowaną formę znanego nam słowa. Jeśli się nie uda, strach i zgroza, bo jeśli dziecko zobaczy, że go nie rozumiemy, to się zniechęci i wróci do “eeee” i pokazywania paluszkiem... Dwujęzyczność Nicko jeszcze bardziej skomplikowała zasady gry: wstyd się przyznać, ale ja czasami nie wiem nawet, w jakim on do mnie mówi języku... Paranoja do kwadratu!
Jak pomóc dwujęzycznemu dziecku?
Mówią, że oprócz trudności nauczenia się kilku kodów językowych, dwujęzyczne dzieci mogą czuć się inne od swoich kolegów. To ważny problem, bo maluchy niczego nie pragną bardziej niż czuć się częścią grupy, być "jednym z", a nie "tym innnym", dziwakiem, którego nikt nie rozumie (poza jego jeszcze bardziej dziwaczną mamą). Dlatego też poradzono mi nawiązać kontakt z innymi dziećmi dwujęzycznymi, żeby pokazać Nicko, że nie jest sam.
Niestety w naszym małym miasteczku nie jest wcale tak łatwo znaleźć dwulatki władające kilkoma językami, więc postanowiłam spróbować innego rozwiązania.
W tutejszym klubie malucha prowadzone są zajęcia angielskiego, a że w sobotę rano szczytem naszych atrakcji i życia towarzyskiego jest na ogół wypad do supermarketu, to stwierdziłam, że angielski jest sensowną alternatywą, dzięki której Nicko pozna grupę dzieci mówiących po angielsku.
W zajęciach uczestniczyło sześcioro maluchów, które śpiewały, tańczyły, rysowały i bawiły się poznając angielskie odpowiedniki znanych im słów, takich jak: banan, gruszka, jagoda, mały, duży i jeden, dwa, trzy. Nicko, jak zwykle wchodząc w nowe otoczenie, najpierw obserwował sytuację, a potem włączył się do gry i miałam wrażenie, że mu się podobało: nie oszukujmy się, zajęcia były po prostu zabawą, tyle że wszyscy mówili po angielsku. Wszyscy, oprócz mojego synka. Dla niego to był pierwszy raz, więc trudno oczekiwać, żeby nagle zaczął rozmawiać używając nieznanego mu dotąd kodu.
Klub malucha przed demolką |
Wróciliśmy do domu. Nicko zadowolony, bo się wyszalał, a ja z mnóstwem wątpliwości, czy takie zajęcia mają sens, czy to nie za wcześnie i ile on z tego w ogóle zrozumiał.
Przy obiedzie, opowiadając tacie o naszym poranku, wzięłam plastikowy mikrofon i tak jak dzieci na zajęciach, powiedziałam: "I am Kamila", po czym podałam mikrofon Nicko, a on z absolutną nonszalancją i z zawadiackim uśmiechem na ustach przełożył to na włoski: "Io sono Nicko".
Zaniemówiłam. Nie powiem, żeby jedno zdanie rozwiało wszystkie moje wątpliwości, ale zdałam sobie sprawę, że dla Nicko zajęcia agielskiego były ciekawym doświadczeniem (bez cienia wątpliwości lepszym od robienia zakupów), coś jednak z nich zrozumiał, a ja jak zwykle po prostu za dużo myślę.
piątek, 25 kwietnia 2014
Facet z dwuletnim doświadczeniem
Mówią, że płeć mózgu rozwija się już na etapie embrionu, ale akurat na to nie mam dowodów*. Mogę natomiast stwierdzić bez najmniejszego wahania, że dwuletni facet jest stuprocentowym facetem.
Dzisiaj jest tutaj Święto Wyzwolenia, dzień wolny od pracy, pogoda piękna od samego rana, więc bez zastanowienia spakowałam Nicko do samochodu i pojechaliśmy nad morze.
To jeszcze nie czas na kąpiel i opalanie, bo jak na razie zamiast rozłożonych leżaków sprzątają plażę koparko-ładowarki, ale jest piasek no i ten słynny jod, więc w sumie otwarcie sezonu plażowego nie wydawało mi się to głupim pomysłem.
Przeszliśmy się po plaży, nazbieraliśmy muszelek, rzucaliśmy kamieniami w wodę i budowaliśmy zamki z piasku. Wszystko oczywiście ubrani w długie spodnie i w bluzki z długim rękawem.
W pewnym momencie jednak na horyzoncie pojawiła się kobieta, od której nie mogliśmy oderwać wzroku.
Ja dlatego, że nie mogłam uwierzyć, że jest ktoś na tyle odważny, żeby przy tak zimnym wietrze rozebrać się do kostiumu kąpielowego.
A Nicko? Cóż, nie wiem, co myślał, ale na widok pani upuścił łopatkę i stracił kontakt z otoczeniem. To znaczy ze mną! Z jego żywicielką, najważniejszą kobietą jego życia, która ma bzika na jego punkcie, i której świat kręci się wokół niego! Niewdzięcznik!!! Gapił się bezwstydnie na tę flądrę z celulitem dopóki nie zniknęła mu z zasięgu wzroku!
No po prostu facet... z dwuletnim doświadczeniem, ale stuprocentowy facet.
Scena trwała na tyle długo, że zdążyłam wygrzebać telefon z torby i zrobić fotkę.
Sami zobaczcie!
* Anne Moir, David Jessel, “Płeć mózgu”
Dzisiaj jest tutaj Święto Wyzwolenia, dzień wolny od pracy, pogoda piękna od samego rana, więc bez zastanowienia spakowałam Nicko do samochodu i pojechaliśmy nad morze.
To jeszcze nie czas na kąpiel i opalanie, bo jak na razie zamiast rozłożonych leżaków sprzątają plażę koparko-ładowarki, ale jest piasek no i ten słynny jod, więc w sumie otwarcie sezonu plażowego nie wydawało mi się to głupim pomysłem.
Przeszliśmy się po plaży, nazbieraliśmy muszelek, rzucaliśmy kamieniami w wodę i budowaliśmy zamki z piasku. Wszystko oczywiście ubrani w długie spodnie i w bluzki z długim rękawem.
W pewnym momencie jednak na horyzoncie pojawiła się kobieta, od której nie mogliśmy oderwać wzroku.
Ja dlatego, że nie mogłam uwierzyć, że jest ktoś na tyle odważny, żeby przy tak zimnym wietrze rozebrać się do kostiumu kąpielowego.
A Nicko? Cóż, nie wiem, co myślał, ale na widok pani upuścił łopatkę i stracił kontakt z otoczeniem. To znaczy ze mną! Z jego żywicielką, najważniejszą kobietą jego życia, która ma bzika na jego punkcie, i której świat kręci się wokół niego! Niewdzięcznik!!! Gapił się bezwstydnie na tę flądrę z celulitem dopóki nie zniknęła mu z zasięgu wzroku!
No po prostu facet... z dwuletnim doświadczeniem, ale stuprocentowy facet.
Scena trwała na tyle długo, że zdążyłam wygrzebać telefon z torby i zrobić fotkę.
Sami zobaczcie!
* Anne Moir, David Jessel, “Płeć mózgu”
czwartek, 24 kwietnia 2014
Wybiórcza percepcja
Odkąd jestem mamą, stałam się mistrzynią tak zwanej wybiórczej percepcji. Są rzeczy, których po prostu nie widzę, nie słyszę i które moja świadomość zwyczajnie ignoruje. Dlaczego? Żeby przetrwać! Gdybym widziała wystawy z elganckimi ciuchami, których nie mam już gdzie założyć, z butami na wysokich obcasach, w których nie mogłabym biegać za dzieckiem po placu zabaw, czy też ślady małych tłustych łapek na świeżo umytych oknach i drzwiach, pewnie żyłabym z ciągłą frustracją. A tak: oczy nie widzą i sercu nie żal.
Tyle tylko, że czasami taka wybiórcza percepcja nie jest skutecznym mechanizmem obronnym mojego ego. Czasami warto byłoby zauważyć coś, obok czego przeszło się obojętnie tysiąc razy.
Zdarzyło mi się to kilka dni temu, kiedy poszłam z Nicko do tutejszego klubu malucha. Wisi tam oprawiony w ramkę tekst, na którego nigdy nie zwróciłam uwagi, przekonana, że to tylko regulamin (po co komu czytać regulaminy, przecież wiadomo, że w klubach dziecka jedyną mającą sens zasadą jest: “ratuj się kto może”). Tymczasem, kiedy stanęłam pod ramką, znalazłam bardzo interesujący tekst, który wydał mi się tak ważny, że postanowiłam go przetłumaczyć i tutaj udostępnić.
Dzieci uczą się tego, czym żyją
(Dorothy Law Nolte)
Jeśli dziecko żyje z krytyką, uczy się potępiać
Jeśli dziecko żyje z wrogością, uczy się atakować
Jeśli dziecko żyje ze strachem, uczy się bycia pełnym obaw
Jeśli dziecko żyje z litością, uczy się użalania nad sobą
Jeśli dziecko żyje z kpiną, uczy się bycia nieśmiałym
Jeśli dziecko żyje z zazdością, uczy się bycia zawistnym
Jeśli dziecko żyje ze wstydem, uczy się czuć winnym
Jeśli dziecko żyje z zachętą, uczy się bycia pewnym siebie
Jeśli dziecko żyje z tolerancją, uczy się bycia cierpliwym
Jeśli dziecko żyje z pochwałą, uczy się doceniać
Jeśli dziecko żyje z akceptacją, uczy się kochać
Jeśli dziecko żyje z aprobatą, uczy się podobać się sobie
Jeśli dziecko żyje z uznaniem, uczy się, że dobrze jest mieć cel
Jeśli dziecko żyje z dzieleniem się, uczy się bycia hojnym
Jeśli dziecko żyje z uczciwością, uczy się szczerości
Jeśli dziecko żyje ze szlachetnością, uczy się czym jest sprawiedliwość
Jeśli dziecko żyje z życzliwością i troską, uczy się szacunku
Jeśli dziecko żyje z poczuciem bezpieczeństwa, uczy się wiary w siebie i w bliźnich
Jeśli dziecko żyje z wyrozumiałością, uczy się, że świat, w którym żyje jest pięknym miejscem
Jeśli żyjesz z pogodą ducha, twoje dziecko będzie żyło ze spokojem wewnętrznym
Z czym żyje twoje dziecko?
Dla mam włoskojęzycznych dołączam oryginalny tekst z ramki:
I bambini imparano ciò che vivono
Se un bambino vive con le critiche, impara a condannare
Se un bambino vive con l’ostilità, impara ad aggredire
Se un bambino vive con il timore, impara ad essere apprensivo
Se un bambino vive con la pietà, impara a commiserarsi
Se un bambino vive con lo scherno, impara ad essere timido
Se un bambino vive con la gelosia, impara a provare invidia
Se un bambino vive con la vergogna, impara a sentirsi colpevole
Se un bambino vive con l’incoraggiamento, impara a essere sicuro di sé
Se un bambino vive con la tolleranza, impara ad essere paziente
Se un bambino vive con la lode, impara ad apprezzare
Se un bambino vive con l’accettazione, impara ad amare
Se un bambino vive con l’approvazione, impara a piacersi
Se un bambino vive con il riconoscimento, impara che è bene avere un obiettivo
Se un bambino vive con la condivisione, impara ad essere generoso
Se un bambino vive con l’onestà, impara a essere sincero
Se un bambino vive con la correttezza, impara cos’è la giustizia
Se un bambino vive con la gentilezza e la considerazione, impara il rispetto
Se un bambino vive con la sicurezza, impara ad avere fiducia in sé stesso e nel prossimo
Se un bambino vive con vive con la benevolenza, impara che il mondo è un bel posto in cui vivere
Se vivi con serenità, il tuo bambino vivrà con la pace dello spirito
Con che cosa sta vivendo il tuo bambino?
Tyle tylko, że czasami taka wybiórcza percepcja nie jest skutecznym mechanizmem obronnym mojego ego. Czasami warto byłoby zauważyć coś, obok czego przeszło się obojętnie tysiąc razy.
Zdarzyło mi się to kilka dni temu, kiedy poszłam z Nicko do tutejszego klubu malucha. Wisi tam oprawiony w ramkę tekst, na którego nigdy nie zwróciłam uwagi, przekonana, że to tylko regulamin (po co komu czytać regulaminy, przecież wiadomo, że w klubach dziecka jedyną mającą sens zasadą jest: “ratuj się kto może”). Tymczasem, kiedy stanęłam pod ramką, znalazłam bardzo interesujący tekst, który wydał mi się tak ważny, że postanowiłam go przetłumaczyć i tutaj udostępnić.
Dzieci uczą się tego, czym żyją
(Dorothy Law Nolte)
Jeśli dziecko żyje z krytyką, uczy się potępiać
Jeśli dziecko żyje z wrogością, uczy się atakować
Jeśli dziecko żyje ze strachem, uczy się bycia pełnym obaw
Jeśli dziecko żyje z litością, uczy się użalania nad sobą
Jeśli dziecko żyje z kpiną, uczy się bycia nieśmiałym
Jeśli dziecko żyje z zazdością, uczy się bycia zawistnym
Jeśli dziecko żyje ze wstydem, uczy się czuć winnym
Jeśli dziecko żyje z zachętą, uczy się bycia pewnym siebie
Jeśli dziecko żyje z tolerancją, uczy się bycia cierpliwym
Jeśli dziecko żyje z pochwałą, uczy się doceniać
Jeśli dziecko żyje z akceptacją, uczy się kochać
Jeśli dziecko żyje z aprobatą, uczy się podobać się sobie
Jeśli dziecko żyje z uznaniem, uczy się, że dobrze jest mieć cel
Jeśli dziecko żyje z dzieleniem się, uczy się bycia hojnym
Jeśli dziecko żyje z uczciwością, uczy się szczerości
Jeśli dziecko żyje ze szlachetnością, uczy się czym jest sprawiedliwość
Jeśli dziecko żyje z życzliwością i troską, uczy się szacunku
Jeśli dziecko żyje z poczuciem bezpieczeństwa, uczy się wiary w siebie i w bliźnich
Jeśli dziecko żyje z wyrozumiałością, uczy się, że świat, w którym żyje jest pięknym miejscem
Jeśli żyjesz z pogodą ducha, twoje dziecko będzie żyło ze spokojem wewnętrznym
Z czym żyje twoje dziecko?
Dla mam włoskojęzycznych dołączam oryginalny tekst z ramki:
I bambini imparano ciò che vivono
Se un bambino vive con le critiche, impara a condannare
Se un bambino vive con l’ostilità, impara ad aggredire
Se un bambino vive con il timore, impara ad essere apprensivo
Se un bambino vive con la pietà, impara a commiserarsi
Se un bambino vive con lo scherno, impara ad essere timido
Se un bambino vive con la gelosia, impara a provare invidia
Se un bambino vive con la vergogna, impara a sentirsi colpevole
Se un bambino vive con l’incoraggiamento, impara a essere sicuro di sé
Se un bambino vive con la tolleranza, impara ad essere paziente
Se un bambino vive con la lode, impara ad apprezzare
Se un bambino vive con l’accettazione, impara ad amare
Se un bambino vive con l’approvazione, impara a piacersi
Se un bambino vive con il riconoscimento, impara che è bene avere un obiettivo
Se un bambino vive con la condivisione, impara ad essere generoso
Se un bambino vive con l’onestà, impara a essere sincero
Se un bambino vive con la correttezza, impara cos’è la giustizia
Se un bambino vive con la gentilezza e la considerazione, impara il rispetto
Se un bambino vive con la sicurezza, impara ad avere fiducia in sé stesso e nel prossimo
Se un bambino vive con vive con la benevolenza, impara che il mondo è un bel posto in cui vivere
Se vivi con serenità, il tuo bambino vivrà con la pace dello spirito
Con che cosa sta vivendo il tuo bambino?
poniedziałek, 21 kwietnia 2014
Wielkanoc we Włoszech
Życie we Włoszech ma bardzo wiele zalet, przynajmniej z mojego punktu widzenia: zima trwa krócej i nie jest taka sroga - temperatura rzadko spada poniżej pięciu stopni, na plusie oczywiście! Często świeci słońce, więc łatwiej jest być optymistą. Nie brakuje atrakcji turystycznych, no i jedzenie jest pyszne...
A jednak jest coś, co my Polacy robimy lepiej: Święta Wielkanocne. We Włoszech nie ma dzielenia się jajkiem, nikt nie słyszał o cukrowym baranku, nie ma mazurka ani mojej ukochanej sałatki warzywnej...
Chcecie wiedzieć, jak wyglądały moje święta? Marnie! W sobotę nie poszłam do kościoła z koszyczkiem kolorowych pisanek, w niedzielę nie byłam na procesji o 6 rano, bo tutaj nie ma takich zwyczajów, nie jadłam wielkanocnego śniadania, tylko bardzo obfity obiad z lasagną i jagnięciną (której niestety nie lubię). Po obiedzie dopchałam się kawałkiem ciasta, które nazywa się colomba, co po włosku znaczy gołąbek (oczywiście od biblijnego gołąbka pokoju), a potem otworzyłam gigantyczne jajka z czekolady - są na zasadzie jajek z niespodzianką, tylko że większe, ale niespodzianki niestety i tak są kiczowate.
Pewnie jest już dla was jasne, że nie lubię Wielkanocy we Włoszech, ale o ile można się pogodzić z brakiem pisanek czy świątecznej sałatki warzywnej, to czy wyobrażacie sobie poniedziałek bez Śmingusa Dyngusa? Nie? To wyobraźcie sobie, że tutaj naprawdę go nie ma! Poniedziałek to tylko kolejny dzień świąteczny, w którym dojada się resztki z wczorajszego obiadu. Zero dreszczyka emocji, zero zabawy i śmiechu, jedynie marne odpadki z wczorajszego dnia... Widzicie jak ja tu cierpię???
No dobra, żarty żartami, mówcie, co chcecie, napewno Włochy są krajem sztuki i mają niesamowicie bogatą historię i kulturę, ale tutejsza tradycja Wielkanocna jest zdecydowanie uboższa od naszej. Już nie mogę się doczekać, kiedy Nicko podrośnie, żeby urządzić mu Wielkanoc z prawdziwego zdarzenia, oczywiście w Polsce!
Na koniec muszę jednak przyznać się do wielkiego plusa związanego ze spędzaniem Świąt tutaj: niedzielny obiad organizowała moja teściowa i ja nie musiałam nic przygotowywać!
Świadomość, że taki luksus jest szczęściem nielicznych była świetną motywacją do spędzenia "twórczego poranka" z Nicko. Wyjęłam farby do malowania palcami i wreszcie zrobiliśmy zwierzaki z odbitek dłoni!
A jednak jest coś, co my Polacy robimy lepiej: Święta Wielkanocne. We Włoszech nie ma dzielenia się jajkiem, nikt nie słyszał o cukrowym baranku, nie ma mazurka ani mojej ukochanej sałatki warzywnej...
Chcecie wiedzieć, jak wyglądały moje święta? Marnie! W sobotę nie poszłam do kościoła z koszyczkiem kolorowych pisanek, w niedzielę nie byłam na procesji o 6 rano, bo tutaj nie ma takich zwyczajów, nie jadłam wielkanocnego śniadania, tylko bardzo obfity obiad z lasagną i jagnięciną (której niestety nie lubię). Po obiedzie dopchałam się kawałkiem ciasta, które nazywa się colomba, co po włosku znaczy gołąbek (oczywiście od biblijnego gołąbka pokoju), a potem otworzyłam gigantyczne jajka z czekolady - są na zasadzie jajek z niespodzianką, tylko że większe, ale niespodzianki niestety i tak są kiczowate.
Niektóre zabawki, które znalazł w jajkach Nicko |
Pewnie jest już dla was jasne, że nie lubię Wielkanocy we Włoszech, ale o ile można się pogodzić z brakiem pisanek czy świątecznej sałatki warzywnej, to czy wyobrażacie sobie poniedziałek bez Śmingusa Dyngusa? Nie? To wyobraźcie sobie, że tutaj naprawdę go nie ma! Poniedziałek to tylko kolejny dzień świąteczny, w którym dojada się resztki z wczorajszego obiadu. Zero dreszczyka emocji, zero zabawy i śmiechu, jedynie marne odpadki z wczorajszego dnia... Widzicie jak ja tu cierpię???
No dobra, żarty żartami, mówcie, co chcecie, napewno Włochy są krajem sztuki i mają niesamowicie bogatą historię i kulturę, ale tutejsza tradycja Wielkanocna jest zdecydowanie uboższa od naszej. Już nie mogę się doczekać, kiedy Nicko podrośnie, żeby urządzić mu Wielkanoc z prawdziwego zdarzenia, oczywiście w Polsce!
Na koniec muszę jednak przyznać się do wielkiego plusa związanego ze spędzaniem Świąt tutaj: niedzielny obiad organizowała moja teściowa i ja nie musiałam nic przygotowywać!
Świadomość, że taki luksus jest szczęściem nielicznych była świetną motywacją do spędzenia "twórczego poranka" z Nicko. Wyjęłam farby do malowania palcami i wreszcie zrobiliśmy zwierzaki z odbitek dłoni!
sobota, 19 kwietnia 2014
Zabawa "Podaj dalej"
Kto powiedział, że na Wielkanoc nie robi się prezentów?
Ja właśnie zostałam hojnie obdarowana przez Monikę, autorkę bloga Świat Sikuni.
Dlaczego?
Bo odpowiadając na posta na jej blogu, włączyłam się do zabawy "Podaj dalej".
To bardzo miła zabawa blogerów, która polega na tym, że wysyła się upominek osobie, która jako pierwsza, poprzez pozostawienie komentarza pod postem, wyrazi chęć udziału. Po otrzymaniu upominku, należy poinformować o tym na swoim blogu i “podać dalej” wysyłając niespodziankę kolejnej osobie :)
Dlaczego tak bardzo podoba mi się ta zabawa?
Bo odkąd piszę bloga mam wrażenie, że mam “wirtualne koleżanki”. Czytamy nawzajem nasze blogi, piszemy komentarze (które ja uwielbiam) i jest do dla mnie namiastką rozmowy przy kawie, co bardzo lubię, bo nie trzeba się umawiać ani jakoś szczególnie przygotowywać: każdy pisze kiedy może i czyta kiedy ma czas (co dla nas mam, nie jest wcale bez różnicy). Natomiast ta zabawa pozwala wyjść o jeden krok naprzód, poznać się trochę lepiej, w oryginalny sposób przenosząc nas z internetu do rzeczywistości. Świetne uczucie, bo my z Moniką nigdy się nie widziałyśmy, ani nawet nie słyszałyśmy telefonicznie, w sumie znamy się tylko z tego, co piszemy na blogach. A tu nagle dotarł do mnie kawałek jej świata :)
Dzięki Monika!
W oklejonej pięcioma znaczkami (!) i starannie ostemplowanej kopercie, którą Nicko otworzył bez większych trudności znaleźliśmy prześliczne, ręcznie wykonane przez szwagierkę Moniki kartki (ta dziewczyna ma telent, kartki na żywo wyglądają jeszcze lepiej niż na zdjęciu):
Książeczkę z rymowanymi wierszykami i naklejkami, którą Nicko był zachwycony:
Wreszcie pora na pytanie:
KOMU PODAĆ DALEJ?
Upominek ode mnie powędruje do pierwszej osoby, która wyrazi swoją chęć udziału w zabawie, pozostawiając komentarz pod niniejszym postem, ZAPRASZAM :)
Ja właśnie zostałam hojnie obdarowana przez Monikę, autorkę bloga Świat Sikuni.
Dlaczego?
Bo odpowiadając na posta na jej blogu, włączyłam się do zabawy "Podaj dalej".
To bardzo miła zabawa blogerów, która polega na tym, że wysyła się upominek osobie, która jako pierwsza, poprzez pozostawienie komentarza pod postem, wyrazi chęć udziału. Po otrzymaniu upominku, należy poinformować o tym na swoim blogu i “podać dalej” wysyłając niespodziankę kolejnej osobie :)
Dlaczego tak bardzo podoba mi się ta zabawa?
Bo odkąd piszę bloga mam wrażenie, że mam “wirtualne koleżanki”. Czytamy nawzajem nasze blogi, piszemy komentarze (które ja uwielbiam) i jest do dla mnie namiastką rozmowy przy kawie, co bardzo lubię, bo nie trzeba się umawiać ani jakoś szczególnie przygotowywać: każdy pisze kiedy może i czyta kiedy ma czas (co dla nas mam, nie jest wcale bez różnicy). Natomiast ta zabawa pozwala wyjść o jeden krok naprzód, poznać się trochę lepiej, w oryginalny sposób przenosząc nas z internetu do rzeczywistości. Świetne uczucie, bo my z Moniką nigdy się nie widziałyśmy, ani nawet nie słyszałyśmy telefonicznie, w sumie znamy się tylko z tego, co piszemy na blogach. A tu nagle dotarł do mnie kawałek jej świata :)
Dzięki Monika!
W oklejonej pięcioma znaczkami (!) i starannie ostemplowanej kopercie, którą Nicko otworzył bez większych trudności znaleźliśmy prześliczne, ręcznie wykonane przez szwagierkę Moniki kartki (ta dziewczyna ma telent, kartki na żywo wyglądają jeszcze lepiej niż na zdjęciu):
Książeczkę z rymowanymi wierszykami i naklejkami, którą Nicko był zachwycony:
Polecam wam ten wierszyk, który już znam na pamięć, bo Nicko poprosił mnie o jego przeczytanie co najmniej dziesięć razy:
A wisienką na torcie były upominki dla mnie:
Wreszcie pora na pytanie:
KOMU PODAĆ DALEJ?
Upominek ode mnie powędruje do pierwszej osoby, która wyrazi swoją chęć udziału w zabawie, pozostawiając komentarz pod niniejszym postem, ZAPRASZAM :)
środa, 16 kwietnia 2014
Nie rób tego! vs No dobra, spróbuj!
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak Nicko wspina się na krzesło, zawahałam się przez chwilę pomiędzy “Nie rób tego!” a “No dobra, spróbuj!” Podobnie było, kiedy po raz pierwszy zaczął wdrapywać się na schody, samodzielnie jeść łyżeczką i pomagać mi mieszać gotujący się sos do makaronu. Prawie za każdym razem instynktownie czułam potrzebę uchronienia dziecka przed “niebezpieczeństwem”, ale przez ściśnięte zęby i z jeszcze bardziej ściśniętym gardłem wydawałam z siebie dźwięk, który odpowiednio zinterpretowany przypominał “No dobra, spróbuj!”. Nie było to odważne: “próbuj, dasz radę”, bo grubo podszyte strachem o konsekwencje, ale dziecku to bez różnicy: jak wolno, to wolno!
Kiedy Nicko uczył się chodzić ciągle upadał albo w coś uderzał. Każdy tak ma. Wszyscy powtarzają ci w koło, że to normalne, że dziecko musi sto razy upaść zanim nauczy się chodzić. A jednak, pomimo tego, ty kochająca matka na widok upadku gotowa jesteś pokonać tor przeszkód, przebiec gołymi stopami po dziesiątkach porozrzucanych zabawek, żeby jak najszybciej pomóc dziecku wstać i je przytulić.
Gdyby to był odcinek “Było sobie życie” to pewnie opis sytuacji wyglądałby tak: Dziecko upada, ciało migdałowe matki w ułamek sekundy wysyła do mózgu impuls: goń na ratunek! Stamtąd natychmiast rusza dawka adrenaliny, która spina odpowiednie mięśnie i skręca żołądek (pewnie znacie to uczucie).
Cała sztuka polega na tym, żeby nie zapomnieć o wzięciu głębokiego oddechu. To tylko chwila, ale często potrzebna na racjonalną ocenę sytuacji. Ta z kolei prowadzi do odprężenia i rozluźnienia mięśni, bo często się okazuje, że dziecku nic się nie stało, wstaje samodzielnie, otrzepuje kolana i biegnie dalej.
Tak właśnie dziecko uczy się nie tylko, że jeśli się nie uważa, to łatwo upaść, ale przede wszystkim, że może samo wstać i nie potrzebuje nikogo, nawet tej ukochanej mamy, która drży w kącie o jego życie, żeby z upadku się podnieść.
Inną sytuacją, w której walczyłam z instynktem było, kiedy Nicko dostawał jakiś prezent. Odzywało się wtedy we mnie moje wewnętrzne dziecko bez grama cierpliwości. Powiem szczerze, musiałam się nauczyć zbijania rąk w pięści, żeby nie ulec pokusie rozerwania papieru opakunkowego na kawałki. Na szczęście dwuletnie doświadczenie nauczyło mnie z przyjemnością patrzeć jak Nicko powoli dostaje się do sedna (co samo w sobie jest świetną zabawą) i jak powoli zaczyna odkrywać nowy przedmiot. Teraz nie pokazuję mu już, jak działa dana zabawka, chociaż każdego rodzica świeżbią ręce, żeby pokazać, gdzie się wciska przyciski i jaki jest efekt. Nauczyłam się pozwolić mu obwąchać, spróbować, i samemu odkryć do czego służy i jakie ma możliwości każda nowa zabawka. Czasami tylko włączę przycisk “on”, ale to tak, żeby nie zauważył.
Codziennie więc uczę się bycia mamą z dystansem, bo jak widać, nie jest to wcale wrodzone. Czytałam, że dziecko samodzielnie rozwiązując problemy i radząc sobie z frustracja nabiera wiary w siebie i buduje w sobie wysokie poczucie własnej wartości. Nie wiem, czy to prawda, ale cieszy mnie, kiedy widzę, że Nicko wierzy we własne możliwości i nie biegnie do mnie za każdym razem, kiedy się w coś stuknie ani nie chce być wyręczany, kiedy nie udaje mu się połączyć dwóch klocków albo równo nakleić naklejki. Próbuje, męczy się i denerwuje, aż w końcu podnosi wzrok i triumfalnie pokazuje mi, że mu się udało.
Tutaj na myśl przychodzi mi Budująca Mama, której pasją jest rozwiązywanie zagadek matematycznych. Napewno zanim wpadnie na rozwiązania, trochę się pomęczy, a może nawet spoci, ale że jest to jej ulubione zajęcie i ma z niego dużo satysfakcji, nikomu nie przyszło by do głowy, żeby podsunąć jej kartkę z gotowym rozwiązaniem!
Dlaczego więc robimy tak z dziećmi? Bo są małe i naturalnie przychodzi nam chęć uchronienia ich przed frustracją i chociaż na pozór nie ma w tym nic złego, to jak często są to tylko dobre intencje, którym brakuje realnej podstawy?
Kiedy Nicko uczył się chodzić ciągle upadał albo w coś uderzał. Każdy tak ma. Wszyscy powtarzają ci w koło, że to normalne, że dziecko musi sto razy upaść zanim nauczy się chodzić. A jednak, pomimo tego, ty kochająca matka na widok upadku gotowa jesteś pokonać tor przeszkód, przebiec gołymi stopami po dziesiątkach porozrzucanych zabawek, żeby jak najszybciej pomóc dziecku wstać i je przytulić.
Gdyby to był odcinek “Było sobie życie” to pewnie opis sytuacji wyglądałby tak: Dziecko upada, ciało migdałowe matki w ułamek sekundy wysyła do mózgu impuls: goń na ratunek! Stamtąd natychmiast rusza dawka adrenaliny, która spina odpowiednie mięśnie i skręca żołądek (pewnie znacie to uczucie).
Cała sztuka polega na tym, żeby nie zapomnieć o wzięciu głębokiego oddechu. To tylko chwila, ale często potrzebna na racjonalną ocenę sytuacji. Ta z kolei prowadzi do odprężenia i rozluźnienia mięśni, bo często się okazuje, że dziecku nic się nie stało, wstaje samodzielnie, otrzepuje kolana i biegnie dalej.
Tak właśnie dziecko uczy się nie tylko, że jeśli się nie uważa, to łatwo upaść, ale przede wszystkim, że może samo wstać i nie potrzebuje nikogo, nawet tej ukochanej mamy, która drży w kącie o jego życie, żeby z upadku się podnieść.
Inną sytuacją, w której walczyłam z instynktem było, kiedy Nicko dostawał jakiś prezent. Odzywało się wtedy we mnie moje wewnętrzne dziecko bez grama cierpliwości. Powiem szczerze, musiałam się nauczyć zbijania rąk w pięści, żeby nie ulec pokusie rozerwania papieru opakunkowego na kawałki. Na szczęście dwuletnie doświadczenie nauczyło mnie z przyjemnością patrzeć jak Nicko powoli dostaje się do sedna (co samo w sobie jest świetną zabawą) i jak powoli zaczyna odkrywać nowy przedmiot. Teraz nie pokazuję mu już, jak działa dana zabawka, chociaż każdego rodzica świeżbią ręce, żeby pokazać, gdzie się wciska przyciski i jaki jest efekt. Nauczyłam się pozwolić mu obwąchać, spróbować, i samemu odkryć do czego służy i jakie ma możliwości każda nowa zabawka. Czasami tylko włączę przycisk “on”, ale to tak, żeby nie zauważył.
Codziennie więc uczę się bycia mamą z dystansem, bo jak widać, nie jest to wcale wrodzone. Czytałam, że dziecko samodzielnie rozwiązując problemy i radząc sobie z frustracja nabiera wiary w siebie i buduje w sobie wysokie poczucie własnej wartości. Nie wiem, czy to prawda, ale cieszy mnie, kiedy widzę, że Nicko wierzy we własne możliwości i nie biegnie do mnie za każdym razem, kiedy się w coś stuknie ani nie chce być wyręczany, kiedy nie udaje mu się połączyć dwóch klocków albo równo nakleić naklejki. Próbuje, męczy się i denerwuje, aż w końcu podnosi wzrok i triumfalnie pokazuje mi, że mu się udało.
Tutaj na myśl przychodzi mi Budująca Mama, której pasją jest rozwiązywanie zagadek matematycznych. Napewno zanim wpadnie na rozwiązania, trochę się pomęczy, a może nawet spoci, ale że jest to jej ulubione zajęcie i ma z niego dużo satysfakcji, nikomu nie przyszło by do głowy, żeby podsunąć jej kartkę z gotowym rozwiązaniem!
Dlaczego więc robimy tak z dziećmi? Bo są małe i naturalnie przychodzi nam chęć uchronienia ich przed frustracją i chociaż na pozór nie ma w tym nic złego, to jak często są to tylko dobre intencje, którym brakuje realnej podstawy?
poniedziałek, 14 kwietnia 2014
Do szkoły z Reksiem
Co robi inteligentna matka kiedy nie ma większych problemów? Idzie na kawę, czyta książkę albo leży do góry brzuchem i po prostu cieszy się życiem.
Co robię ja, kiedy nie mam większych problemów? Mobilizuję wszystkie moje kreatywne szare komórki, żeby jakiś problem sobie znaleźć!
Ostatnio okazało się, że mój ukochany szczeniaczek, który tak bardzo pomógł mi w utrzymaniu porządku w mieszkaniu (o czym pisałam tutaj) potrzebuje kilku lekcji wychowawczych.
Niby standardowa procedura, każdy pies powinien nauczyć się grzecznie chodzić przy nodze i słuchać poleceń właściciela. Skoro jednak ja o edukacji czworonogów wiem jeszcze mniej niż o wychowaniu ich dwunożnych odpowiedników, musiałam udać się z Reksiem do “szkoły”.
Zaczęło się przyjemnie, odrobiną teorii: pies jest zwierzęciem stadnym i potrzebuje odpowiedniej figury odniesienia, tak zwanego przewodnika stada. Przewodnik stada to zwierzę, które dla dobra grupy podejmuje decyzje, ustala prawa i konsekwentnie wymaga od pozostałych członków ich przestrzegania.
Wszystko jasne? Jak najbardziej. Do tego jakie logiczne!
Chwilę później okazało się, że ponieważ stadem Reksia jest moja rodzina, to ja powinnam pełnić rolę przewodnika, pomimo że mam tylko dwie nogi i nie warczę. I tu zaczęły się problemy.
Skoro to ja jestem szefem, to znaczy, że to ja decyduję, co, jak i kiedy, ale przede wszytkim, to ja jestem za wszystko odpowiedzialna, więc to mnie strofuje nauczycielka. No bo przecież tego kochanego “puci puci” pieska!
Tak więc przez pół godziny z anielską cierpliwością uczyłam się nakłaniać psa do odpowiednich zachowań, których on ni w ząb nie chciał przyjąć. Z uśmiechem na ustach znosiłam setki uwag nauczycielki, która ciągle mnie poprawiała, bo pies był rozkojarzony, bo mnie ignorował, bo niedokładnie wykonywał polecenia...
Wyszłam z lekcji z przekonaniem, że nie posiadam cech przewodnika stada i chciałam na chwilę zapomnieć o psie, któremu właśnie udało się obniżyć lekko moją samoocenę. Obmyślałam sobie półprawdy, które opowiem w domu zapytana o pierwszą lekcję - przecież w życiu bym się nie przyznała, że nie byłam w stanie wyegzekwować od sześciomiesięcznego szczeniaczka nawet najprostrzego zadania.
Tymczasem Reksio, na dźwięk zamykającej się za nami furtki, jakby za dotknięciem magicznej różdżki, nagle zaczął zachowywać się przyzwoicie. Nie musiałam mu nic mówić ani kusić smakowitymi kąskami, sam zaczął iść spokojnie przy mojej nodze, wpatrzony we mnie jak w święty obrazek, a kiedy zatrzymałam się przed samochodem, nie szarpał, nie biegał, tylko grzecznie usiadł, czekając aż otworzę mu drzwi.
Wyglądało to podejrzanie: jak mi się obrywało na lekcji to nie chciał współpracować, a chwilę później kiedy nie było nikogo kto by mnie pochwalił nagle zmienił się w ideał? Co za złośliwość!
Spojrzałam mu w oczy i zapytałam: czy ty w poprzednim życiu nie byłeś przypadkiem czyjąś teściową? Jeśli tak, to szykuj się na zemstę!
I napewno mnie nie wzruszy to twoje słodkie spojrzenie...
Co robię ja, kiedy nie mam większych problemów? Mobilizuję wszystkie moje kreatywne szare komórki, żeby jakiś problem sobie znaleźć!
Ostatnio okazało się, że mój ukochany szczeniaczek, który tak bardzo pomógł mi w utrzymaniu porządku w mieszkaniu (o czym pisałam tutaj) potrzebuje kilku lekcji wychowawczych.
Niby standardowa procedura, każdy pies powinien nauczyć się grzecznie chodzić przy nodze i słuchać poleceń właściciela. Skoro jednak ja o edukacji czworonogów wiem jeszcze mniej niż o wychowaniu ich dwunożnych odpowiedników, musiałam udać się z Reksiem do “szkoły”.
Zaczęło się przyjemnie, odrobiną teorii: pies jest zwierzęciem stadnym i potrzebuje odpowiedniej figury odniesienia, tak zwanego przewodnika stada. Przewodnik stada to zwierzę, które dla dobra grupy podejmuje decyzje, ustala prawa i konsekwentnie wymaga od pozostałych członków ich przestrzegania.
Wszystko jasne? Jak najbardziej. Do tego jakie logiczne!
Chwilę później okazało się, że ponieważ stadem Reksia jest moja rodzina, to ja powinnam pełnić rolę przewodnika, pomimo że mam tylko dwie nogi i nie warczę. I tu zaczęły się problemy.
Skoro to ja jestem szefem, to znaczy, że to ja decyduję, co, jak i kiedy, ale przede wszytkim, to ja jestem za wszystko odpowiedzialna, więc to mnie strofuje nauczycielka. No bo przecież tego kochanego “puci puci” pieska!
Tak więc przez pół godziny z anielską cierpliwością uczyłam się nakłaniać psa do odpowiednich zachowań, których on ni w ząb nie chciał przyjąć. Z uśmiechem na ustach znosiłam setki uwag nauczycielki, która ciągle mnie poprawiała, bo pies był rozkojarzony, bo mnie ignorował, bo niedokładnie wykonywał polecenia...
Wyszłam z lekcji z przekonaniem, że nie posiadam cech przewodnika stada i chciałam na chwilę zapomnieć o psie, któremu właśnie udało się obniżyć lekko moją samoocenę. Obmyślałam sobie półprawdy, które opowiem w domu zapytana o pierwszą lekcję - przecież w życiu bym się nie przyznała, że nie byłam w stanie wyegzekwować od sześciomiesięcznego szczeniaczka nawet najprostrzego zadania.
Tymczasem Reksio, na dźwięk zamykającej się za nami furtki, jakby za dotknięciem magicznej różdżki, nagle zaczął zachowywać się przyzwoicie. Nie musiałam mu nic mówić ani kusić smakowitymi kąskami, sam zaczął iść spokojnie przy mojej nodze, wpatrzony we mnie jak w święty obrazek, a kiedy zatrzymałam się przed samochodem, nie szarpał, nie biegał, tylko grzecznie usiadł, czekając aż otworzę mu drzwi.
Wyglądało to podejrzanie: jak mi się obrywało na lekcji to nie chciał współpracować, a chwilę później kiedy nie było nikogo kto by mnie pochwalił nagle zmienił się w ideał? Co za złośliwość!
Spojrzałam mu w oczy i zapytałam: czy ty w poprzednim życiu nie byłeś przypadkiem czyjąś teściową? Jeśli tak, to szykuj się na zemstę!
I napewno mnie nie wzruszy to twoje słodkie spojrzenie...
czwartek, 10 kwietnia 2014
Teatr Małego Widza - Mama Afrika
Warszawa da się lubić nie tylko dlatego, że jest dużo oswojonych wiewiórek, które jedzą z ręki (nie mojego rozbójnika oczywiście, ale tej dobrodusznej staruszki o ciepłym usposobieniu).
Najlepsze jest jednak, że zawsze w niedzielę można znaleźć ciekawą alternatywę na spędzenie miłego poranka z maluchem.
Przedwczoraj wróciliśmy właśnie z "długiego weekendu" w Warszawie, gdzie zgodnie z naszą tradycją, poszliśmy na spektakl w Teatrze Małego Widza.
Nigdy nie wyszłam stamtąd rozczarowana, więc i tym razem jeszcze przed wyjazdem zarezerwowałam dwa bilety na Mama Afrika (więcej informacji tutaj).
Miał to być koncert muzyki afrykańskiej dla dzieci w wieku 1-5 lat, ale znając teatr wiedziałam, że nie ograniczą się do odbędnienia kilku kawałków, tylko czymś nas zaskoczą. I co? I miałam rację!
Mama Afrika nie jest typowym koncertem, na którym widownia siedzi grzecznie i słucha. Nazwałabym to raczej ewentem muzycznym doskonale zorganizowanym z myślą o wrażliwości najmłodszych.
Dużo się mówi o roli muzyki w rozwoju maluchów. Często podkreśla się, że muzyka, zwłaszcza klasyczna, wzmacnia pamięć, wyobraźnię, logikę i poprawia koncentrację. Psycholodzy, pedagodzy i inni “ludzie, którzy wiedzą” twierdzą, że muzyka jest ważna również w rozwoju emocjonalnym dziecka. Cóż, z tego, co widziałam, afrykańskie rytmy świetnie się do tego nadają.
Już po kilku minutach magicznego wprowadzenia w sekrety życia afrykańskiej wioski, wszyscy zarówno dzieci jak i ich rodzice, zapomnieliśmy o hamujących nas barierach, a nawet o przyzwoitości i spontanicznie wystukiwaliśmy bez opamiętania południowe rytmy śpiewając piosenki w swahili zachęcani przez muzyków zabawnymi okrzykami typu: “Zróbcie wielki hałas owocami, wiosko!”. Przez prawie godzinę czuliśmy się jak małe plemię, które przeżywa fantastyczną przygodę w nieznanej krainie i jedynie nasze białe twarze przypominały, że znaleźliśmy się w tej bajce tylko na chwilę. A szkoda...
P.S. Chciałam opublikować ten tekst wczoraj wieczorem, ale zasnęłam z Nicko oglądając Bolka i Lolka... tacy byliśmy zmęczeni kilkudniową wycieczką...
Zaletą miasta są też świetnie wyposażone place zabaw położone nie tylko
na blokowych osiedlach, ale też w malowniczym otoczeniu, na przykład w
Parku Skaryszewskim.
Najlepsze jest jednak, że zawsze w niedzielę można znaleźć ciekawą alternatywę na spędzenie miłego poranka z maluchem.
Przedwczoraj wróciliśmy właśnie z "długiego weekendu" w Warszawie, gdzie zgodnie z naszą tradycją, poszliśmy na spektakl w Teatrze Małego Widza.
Nigdy nie wyszłam stamtąd rozczarowana, więc i tym razem jeszcze przed wyjazdem zarezerwowałam dwa bilety na Mama Afrika (więcej informacji tutaj).
Miał to być koncert muzyki afrykańskiej dla dzieci w wieku 1-5 lat, ale znając teatr wiedziałam, że nie ograniczą się do odbędnienia kilku kawałków, tylko czymś nas zaskoczą. I co? I miałam rację!
Mama Afrika nie jest typowym koncertem, na którym widownia siedzi grzecznie i słucha. Nazwałabym to raczej ewentem muzycznym doskonale zorganizowanym z myślą o wrażliwości najmłodszych.
Dużo się mówi o roli muzyki w rozwoju maluchów. Często podkreśla się, że muzyka, zwłaszcza klasyczna, wzmacnia pamięć, wyobraźnię, logikę i poprawia koncentrację. Psycholodzy, pedagodzy i inni “ludzie, którzy wiedzą” twierdzą, że muzyka jest ważna również w rozwoju emocjonalnym dziecka. Cóż, z tego, co widziałam, afrykańskie rytmy świetnie się do tego nadają.
Już po kilku minutach magicznego wprowadzenia w sekrety życia afrykańskiej wioski, wszyscy zarówno dzieci jak i ich rodzice, zapomnieliśmy o hamujących nas barierach, a nawet o przyzwoitości i spontanicznie wystukiwaliśmy bez opamiętania południowe rytmy śpiewając piosenki w swahili zachęcani przez muzyków zabawnymi okrzykami typu: “Zróbcie wielki hałas owocami, wiosko!”. Przez prawie godzinę czuliśmy się jak małe plemię, które przeżywa fantastyczną przygodę w nieznanej krainie i jedynie nasze białe twarze przypominały, że znaleźliśmy się w tej bajce tylko na chwilę. A szkoda...
P.S. Chciałam opublikować ten tekst wczoraj wieczorem, ale zasnęłam z Nicko oglądając Bolka i Lolka... tacy byliśmy zmęczeni kilkudniową wycieczką...
piątek, 4 kwietnia 2014
Nowy idol maluchów
Codziennie mam wątpliwości co do słuszności moich metod wychowawczych, co do jakości życia jaką oferuję mojemu synkowi i też co do sensu prowadzenia bloga, ale co do jednego wątpliwości mieć nie mogę: autorzy Świnki Peppy wychowali się na Pinky i Mózg i tak jak oni chcą zawładnąć światem i młodymi, jędrnymi umysłami naszych małych pociech. I nawet im się to udaje!
Jeszcze nie znalazłam nikogo, kto byłby w stanie wytłumaczyć mi to dziwne zjawisko, podać powód dla którego rodzinka z głowami w kształcie inspirowanym na męskich klejnotach, prowadząca głupie dialogi i bekająca na powitanie odnosi taki sukces.
A jednak wszystkie maluchy na dźwięk pierwszych nut piosenki Peppy wpadają w trans i tracą kompletnie kontakt ze światem, a na widok zabawek z wizerunkiem nowego idola gotowi są na wszystko. I każdy wie, co może gotowy na wszystko dwulatek!
My oczywiście też padliśmy ofiarą perfidnych technik sprzedaży mistrzowsko realizowanych przez różowego potworka. W ciągu ostatnich miesięcy zgromadziliśmy w naszym arsenale całe mnóstwo gadżetów z uśmiechniętą buźką świnki i jej braciszka. Mamy: plecak, dres, trzy książeczki, czerwony samochód, puzzle, pianino, aparat fotograficzny, naklejki i magnesy (nie myślcie, że to wszystko, napewno o czymś zapomniałam).
Tyle tylko, że ja już nie mogę. Ostatnio zaobserwowałam u siebie pierwsze objawy peppofobii i żeby odreagować zapisałam się nawet do jednej z istniejących na facebooku grup wsparcia dla rodziców borykających się z problemem.
A teraz publicznie się przyznaję do mojego dylematu licząc po cichu na wasze podpowiedzi...
Co mam zrobić ja, zdesperowana matka dwulatka ślepo zakochanego w Peppie i jej rodzince:
a) Pozwolić Peppie zawładnąć rozwojem, sercem i umysłem mojego synka,
b) Nie robić z tego takiego dramatu,
c) Doszukać się treści wychowaczych w kreskówce,
d) odpeppować Nicko? A jeśli odpeppować, to jak?
Serio, rodzice, co myślicie o Peppie i o tym jak jej rodzinka podbiła świat?
Jeszcze nie znalazłam nikogo, kto byłby w stanie wytłumaczyć mi to dziwne zjawisko, podać powód dla którego rodzinka z głowami w kształcie inspirowanym na męskich klejnotach, prowadząca głupie dialogi i bekająca na powitanie odnosi taki sukces.
A jednak wszystkie maluchy na dźwięk pierwszych nut piosenki Peppy wpadają w trans i tracą kompletnie kontakt ze światem, a na widok zabawek z wizerunkiem nowego idola gotowi są na wszystko. I każdy wie, co może gotowy na wszystko dwulatek!
My oczywiście też padliśmy ofiarą perfidnych technik sprzedaży mistrzowsko realizowanych przez różowego potworka. W ciągu ostatnich miesięcy zgromadziliśmy w naszym arsenale całe mnóstwo gadżetów z uśmiechniętą buźką świnki i jej braciszka. Mamy: plecak, dres, trzy książeczki, czerwony samochód, puzzle, pianino, aparat fotograficzny, naklejki i magnesy (nie myślcie, że to wszystko, napewno o czymś zapomniałam).
Tyle tylko, że ja już nie mogę. Ostatnio zaobserwowałam u siebie pierwsze objawy peppofobii i żeby odreagować zapisałam się nawet do jednej z istniejących na facebooku grup wsparcia dla rodziców borykających się z problemem.
A teraz publicznie się przyznaję do mojego dylematu licząc po cichu na wasze podpowiedzi...
Co mam zrobić ja, zdesperowana matka dwulatka ślepo zakochanego w Peppie i jej rodzince:
a) Pozwolić Peppie zawładnąć rozwojem, sercem i umysłem mojego synka,
b) Nie robić z tego takiego dramatu,
c) Doszukać się treści wychowaczych w kreskówce,
d) odpeppować Nicko? A jeśli odpeppować, to jak?
Serio, rodzice, co myślicie o Peppie i o tym jak jej rodzinka podbiła świat?
Subskrybuj:
Posty (Atom)