Masz jajka i makaron? To zrób frittatę! Danie, bez którego nie mogłaby się obejść żadna włoska pani domu.
Przygotowanie jej nie wymaga ani dużo czasu, ani wysiłku, a przy tym kosztuje naprawdę niewiele, bo wbrew pozorom, włoska kuchnia domowa jest kuchnią ubogich!
Kiedy więc zostaje nam trochę makaronu z obiadu, nie wyrzucamy go tylko gotujemy z niego kolację albo kolejny obiad.
Polecam, bo jest smacznie i tanio, a poza tym, wiadomo: kto zjada ostatki, ten piękny i gładki!
Składniki:
70 g makaronu (może być spaghetti, fusilli, penne albo inny)
4 jajka
łyżka startego parmezanu (nie obowiązkowo)
2 łyżki tartej bułki
sól i pieprz do smaku
olej do smażenia
Przygotowanie:
Ugotować i odcedzić makaron. Jeśli spaghetti - pociąć na kawałki.
Rozbić w misce 4 jajka, roztrzepać widelcem.
Dodać pozostałe składniki, wymieszać.
Rozgrzać na patelni łyżkę oleju do smażenia i wylać na niego przygotowaną masę. Smażyć na małym ogniu aż się zetnie, a następnie przy użyciu talerza, przewrócić na drugą stronę. Smażyć aż się zarumieni, wyłożyć na talerz i gotowe.
Jest to podstawowy przepis, ale oczywiście możliwe są różne warianty:
Wersja light: zamiast smażenia, można wylać masę na brytwankę i wstawić do piekarnika rozgrznego do 180°C na 15 minut.
Wersja z warzywami: zamiast makaronu możemy zrobić frittatę z ziemniakami (na zdjęciu) lub z cukinią. Warzywa należy pokroić w cienkie plasterki, podsmażyć, a następnie wymieszać z jajkami i dalej postępować jak w podstawowym przepisie.
piątek, 31 stycznia 2014
wtorek, 28 stycznia 2014
Czy naprawdę muszę mieć bałagan?
Wiadomo, decydując się na małe dziecko należy wliczyć w koszty: ciągły brak czasu, chroniczne zmęczenie i oczywiście bałagan. Nie trzeba mieć magistra z finansów i zarządzania, żeby zrozumieć, że przy takim układzie sprzątanie jest kompletną stratą czasu i energii - zwiększa koszty i nie produkuje zysków.
Oczywiście każda matka ma swoje podejście do sprawy. Ja na przykład wydzieliłam dziecku strefę, którą w myślach ogrodziłam żółto-czarną taśmą ostrzegawczą i jest to dla mnie “ta część pokoju”. Pole bitwy dla Nicko, gdzie wolno prawie wszystko i gdzie chaos nie jest zwykłym chaosem, ale inspiracją procesu twórczego. No dobra, powiedzmy jak jest: to część dużego pokoju pełna porozrzucanych zabawek, które sprzątam dopiero kiedy nie ma jak tam wejść.
Tylko raz pokusiłam się o posprzątanie “tej części pokoju” podczas popołudniowej drzemki Nicko. Kiedy się obudził, od razu z dumą pokazałam mu efekt mojej pracy: “Ta-dam! Widzisz jak mama pięknie posprzątała?!”. On jednak wcale się nie ucieszył tylko zmarszczył brwi i powiedział: “Mama, nu nu nu”, a po chwili dodał z rezygnacją w głosie “Ach ta mama” i pokręcił głową na znak dezaprobaty.
Był naprawdę zawiedziony, a ja poczułam się jakbym czegoś nie zrozumiała, jakbym nie stanęła na wysokości jego oczekiwań. Okropne uczucie.
Na szczęście Nicko szybko otrząsnął się z szoku, westchnął głęboko i zajął się przywracaniem poprzedniego stanu rzeczy zaczynając od wyrzucenia na podłogę wszystkich klocków Lego. Nie będzie przesadą jeśli powiem, że zrobienie bałaganu zajęło mu mniej niż pięć minut.
Teraz proponuję wykonanie szybkiej analizy sytuacji: ja nie mam czasu ani energii, a te niewiele, ile mam inwestuję w sprzątanie.
Efekt: chwilowy porządek, z którego i tak nikt nie korzysta, bo dziecko śpi, a ja pracuję w studio. Dziecko się budzi i nie docenia porządku, a wręcz się nim denerwuje. Zatem nie tylko straciłam to, co zainwestowałam, ale jeszcze zepsułam dziecku humor.
Wniosek: sprzątanie to strata czasu, energii i dobrego samopoczucia.
Mogłabym skończyć tego posta banalnym apelem do zdrowego rozsądku matek, nawołując do zaniehania jakiegokolwiek działania związanego ze sprzątaniem i do pozbycia się wszelkich wyrzutów sumienia. Nie byłoby to jednak w moim stylu, bo ja wierzę w poprawę. Wierzę, że jeśli chcemy nauczyć dziecko porządku, to jest to możliwe.
Dlatego właśnie przekartkowałam różne mądre podręczniki o wychowaniu i mam plan!
Na początek wyniosłam na strych zabawki, którymi dziecko bawi się rzadziej niż dwa razy w tygodniu. To był dobry pomysł, bo nagle zrobiło się więcej miejsca i co jakiś czas będę mogła zaskoczyć Nicko "nową zabawką".
Przede mną trudniejsza część planu: należy przekonać dziecko, że sprzątanie nie jest dla jeleni, ale że można się też przy nim bawić.
Tylko jak to zrobić?
Według mądrych poradników, należy wybrać jakąś wesołą piosenkę i słuchając jej próbować odłożyć na miejsce jak najwięcej zabawek.
I tu zaczęły się u mnie schody. Żeby sprzątnąć "tę część pokoju" na koniec dnia, musiałabym znaleźć piosenkę trwającą co najmniej 15 minut albo puszczać w kółko tę samą. Pierwsze rozwiązanie nie wchodzi w grę, bo nie ma tak długich piosenek dla dzieci, a drugie odpada, bo pewnie Nicko znienawidziłby i sprzątanie i piosenkę.
W końcu stwierdziłam, że nie musi być wszystko od razu na tip top. Na dobry początek mogę ograniczyć sprzątanie do dwóch minut - to czas trwania "Żyrafa fa fa fa fa", ulubionej piosenki Nicko z programu Mama i ja. Ile sprzątniemy, tyle będzie. Ważne, żeby zacząć jak najszybciej, bo wtedy porządek będzie dla Nicko tak naturalny jak teraz jest bałagan i być może dzięki temu w przyszłości unikniemy wielu awantur.
Czy to zadziała? Sama nie wiem, zakładać się nie będę, ale jeśli ktoś chce mi coś doradzić, to bardzo poproszę. Jeśli jesteś blogującą mamą i masz posta o sprzątaniu, dołącz link w komentarzach, chętnie przeczytam. Mamy, znajdźmy sposób na bałagan!
Oczywiście każda matka ma swoje podejście do sprawy. Ja na przykład wydzieliłam dziecku strefę, którą w myślach ogrodziłam żółto-czarną taśmą ostrzegawczą i jest to dla mnie “ta część pokoju”. Pole bitwy dla Nicko, gdzie wolno prawie wszystko i gdzie chaos nie jest zwykłym chaosem, ale inspiracją procesu twórczego. No dobra, powiedzmy jak jest: to część dużego pokoju pełna porozrzucanych zabawek, które sprzątam dopiero kiedy nie ma jak tam wejść.
Tylko raz pokusiłam się o posprzątanie “tej części pokoju” podczas popołudniowej drzemki Nicko. Kiedy się obudził, od razu z dumą pokazałam mu efekt mojej pracy: “Ta-dam! Widzisz jak mama pięknie posprzątała?!”. On jednak wcale się nie ucieszył tylko zmarszczył brwi i powiedział: “Mama, nu nu nu”, a po chwili dodał z rezygnacją w głosie “Ach ta mama” i pokręcił głową na znak dezaprobaty.
Był naprawdę zawiedziony, a ja poczułam się jakbym czegoś nie zrozumiała, jakbym nie stanęła na wysokości jego oczekiwań. Okropne uczucie.
Na szczęście Nicko szybko otrząsnął się z szoku, westchnął głęboko i zajął się przywracaniem poprzedniego stanu rzeczy zaczynając od wyrzucenia na podłogę wszystkich klocków Lego. Nie będzie przesadą jeśli powiem, że zrobienie bałaganu zajęło mu mniej niż pięć minut.
Teraz proponuję wykonanie szybkiej analizy sytuacji: ja nie mam czasu ani energii, a te niewiele, ile mam inwestuję w sprzątanie.
Efekt: chwilowy porządek, z którego i tak nikt nie korzysta, bo dziecko śpi, a ja pracuję w studio. Dziecko się budzi i nie docenia porządku, a wręcz się nim denerwuje. Zatem nie tylko straciłam to, co zainwestowałam, ale jeszcze zepsułam dziecku humor.
Wniosek: sprzątanie to strata czasu, energii i dobrego samopoczucia.
Mogłabym skończyć tego posta banalnym apelem do zdrowego rozsądku matek, nawołując do zaniehania jakiegokolwiek działania związanego ze sprzątaniem i do pozbycia się wszelkich wyrzutów sumienia. Nie byłoby to jednak w moim stylu, bo ja wierzę w poprawę. Wierzę, że jeśli chcemy nauczyć dziecko porządku, to jest to możliwe.
Dlatego właśnie przekartkowałam różne mądre podręczniki o wychowaniu i mam plan!
Na początek wyniosłam na strych zabawki, którymi dziecko bawi się rzadziej niż dwa razy w tygodniu. To był dobry pomysł, bo nagle zrobiło się więcej miejsca i co jakiś czas będę mogła zaskoczyć Nicko "nową zabawką".
Przede mną trudniejsza część planu: należy przekonać dziecko, że sprzątanie nie jest dla jeleni, ale że można się też przy nim bawić.
Tylko jak to zrobić?
Według mądrych poradników, należy wybrać jakąś wesołą piosenkę i słuchając jej próbować odłożyć na miejsce jak najwięcej zabawek.
I tu zaczęły się u mnie schody. Żeby sprzątnąć "tę część pokoju" na koniec dnia, musiałabym znaleźć piosenkę trwającą co najmniej 15 minut albo puszczać w kółko tę samą. Pierwsze rozwiązanie nie wchodzi w grę, bo nie ma tak długich piosenek dla dzieci, a drugie odpada, bo pewnie Nicko znienawidziłby i sprzątanie i piosenkę.
W końcu stwierdziłam, że nie musi być wszystko od razu na tip top. Na dobry początek mogę ograniczyć sprzątanie do dwóch minut - to czas trwania "Żyrafa fa fa fa fa", ulubionej piosenki Nicko z programu Mama i ja. Ile sprzątniemy, tyle będzie. Ważne, żeby zacząć jak najszybciej, bo wtedy porządek będzie dla Nicko tak naturalny jak teraz jest bałagan i być może dzięki temu w przyszłości unikniemy wielu awantur.
Czy to zadziała? Sama nie wiem, zakładać się nie będę, ale jeśli ktoś chce mi coś doradzić, to bardzo poproszę. Jeśli jesteś blogującą mamą i masz posta o sprzątaniu, dołącz link w komentarzach, chętnie przeczytam. Mamy, znajdźmy sposób na bałagan!
piątek, 24 stycznia 2014
O takiej mamie marzą dzieci
Uwielbiam patrzeć jak Nicko zdobywa nowe umiejętności: pierwsza papka, pierwsze kroki, pierwsza samodzielnie zbudowana wieża... Co prawda często uczenie się nowych rzeczy przez dzieci wymaga od matek dużej elastyczności: począwszy od małego przemeblowania po zmianę priorytetów, ale jestem przekonana, że dzieci zostały tak wymyślone, żeby się mamom nie nudziło.
A co zrobić, żeby się dzieciom nie nudziło? Są przecież zabawki i w sumie mamy spory ich arsenał, ale nawet najbardziej pomysłowe po jakimś czasie popadają w niełaskę. Ja zresztą najchętniej wspominam z dzieciństwa lalki, które sama sobie powycinałam i posklejałam, więc teraz czasami proponuję Nicko zabawki home made jako alternatywę dla tych plastikowych, super kolorowych i super hałaśliwych z dziesiątkami super przycisków.
Kiedy Nicko miał osiem miesięcy nie wymagało to ode mnie dużo pomysłowości. Wystarczało kilka pojemników i różne kasze, grochy i makarony, a dziecko zanurzając rączki w ziarnach o różnych rozmiarach, kształtach i kolorach i przesypując je z jednego pojemnika do drugiego miało zabawę na ładnych parę chwil.
Kilka mięsięcy później odkryliśmy świetną zabawę w szukanie ukrytego przedmiotu. Brałam trzy kolorowe kubeczki i pod jednym z nich chowałam małą zabawkę. Przestawiałam kubeczki kilka razy, a w końcu Nicko zgadywał, pod którym ukryta była zabawka. Kiedy mu się udawało był najszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem!
Teraz jednak poprzeczka jest trochę wyżej. Przy dwulatku trzeba się wykazać kreatywnością.
Na przykład mając w domu rolkę po ręcznikach papierowych i folię kuchenną, można zrobić kolorowe okulary. Wystarczy pociąć rolkę na kilka mniejszych kawałków i przykleić do nich pokolorowaną na różne kolory folię i gotowe. Dzieci świetnie się bawią patrząc na świat przez kolorowe okulary, kiedy wszystko dookoła staje się raz czerwone, raz zielone, a raz żółte. Tak na marginesie, myślę, że jest to świetny sposób na naukę kolorów.
Jeśli ze spaceru przynieśliśmy kilka różnej wielkości liści, możemy wykorzystać je do robienia czarów. Należy przykleić je do kartki taśmą klejącą, odwrócić kartkę i zarysować kredkami aż pokażą się na niej liście. Jeśli podczas rysowania będziemy mówić: “czary mary, hokus pokus”, dziecko naprawdę poczuje się jak czarodziej.
Z doświadczenia mogę jednak powiedzieć, że do tej pory najwięcej radości było u nas w domu z baloników. Kupiłam je z myślą o przyjęciu urodzinowym, ale okazało się, że baloniki kryją w sobie naprawdę dużo możliwości. Można w nie dmuchać i zamast zawiązać, puszczać po całym pokoju. Można robić nimi wiatr. Można je odbijać lub zrobić bitwę na balony. I wreszcie można po nich rysować flamastrami i doklejać kawałki gazet, tasiemek i co nam pod rękę wpadnie, tworząc balonikowe postaci. Zapewniam, że czas zainteresowania balonami przekroczył moje wyobrażenia.
Pozostaje tylko jedno pytanie, które zadaje sobie teraz każda matka: kto po tym wszystkim postprząta? Czy przy wszystkich obowiązkach i chronicznym braku czasu, na który cierpimy, warto jest zawracać sobie głowę wymyślaniem zabawek? Dla mnie to kwestia plusów i minusów: trzeba się trochę zmobilizować i pogodzić z nieuniknioną konsekwencją jaką jest bałagan, ale na widok błysku w oczach dziecka, które udało nam się czymś zaskoczyć, każda odpowie: tak to ma sens!
O takiej mamie marzą dzieci.
A co zrobić, żeby się dzieciom nie nudziło? Są przecież zabawki i w sumie mamy spory ich arsenał, ale nawet najbardziej pomysłowe po jakimś czasie popadają w niełaskę. Ja zresztą najchętniej wspominam z dzieciństwa lalki, które sama sobie powycinałam i posklejałam, więc teraz czasami proponuję Nicko zabawki home made jako alternatywę dla tych plastikowych, super kolorowych i super hałaśliwych z dziesiątkami super przycisków.
Kiedy Nicko miał osiem miesięcy nie wymagało to ode mnie dużo pomysłowości. Wystarczało kilka pojemników i różne kasze, grochy i makarony, a dziecko zanurzając rączki w ziarnach o różnych rozmiarach, kształtach i kolorach i przesypując je z jednego pojemnika do drugiego miało zabawę na ładnych parę chwil.
Kilka mięsięcy później odkryliśmy świetną zabawę w szukanie ukrytego przedmiotu. Brałam trzy kolorowe kubeczki i pod jednym z nich chowałam małą zabawkę. Przestawiałam kubeczki kilka razy, a w końcu Nicko zgadywał, pod którym ukryta była zabawka. Kiedy mu się udawało był najszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem!
Teraz jednak poprzeczka jest trochę wyżej. Przy dwulatku trzeba się wykazać kreatywnością.
Na przykład mając w domu rolkę po ręcznikach papierowych i folię kuchenną, można zrobić kolorowe okulary. Wystarczy pociąć rolkę na kilka mniejszych kawałków i przykleić do nich pokolorowaną na różne kolory folię i gotowe. Dzieci świetnie się bawią patrząc na świat przez kolorowe okulary, kiedy wszystko dookoła staje się raz czerwone, raz zielone, a raz żółte. Tak na marginesie, myślę, że jest to świetny sposób na naukę kolorów.
Jeśli ze spaceru przynieśliśmy kilka różnej wielkości liści, możemy wykorzystać je do robienia czarów. Należy przykleić je do kartki taśmą klejącą, odwrócić kartkę i zarysować kredkami aż pokażą się na niej liście. Jeśli podczas rysowania będziemy mówić: “czary mary, hokus pokus”, dziecko naprawdę poczuje się jak czarodziej.
Z doświadczenia mogę jednak powiedzieć, że do tej pory najwięcej radości było u nas w domu z baloników. Kupiłam je z myślą o przyjęciu urodzinowym, ale okazało się, że baloniki kryją w sobie naprawdę dużo możliwości. Można w nie dmuchać i zamast zawiązać, puszczać po całym pokoju. Można robić nimi wiatr. Można je odbijać lub zrobić bitwę na balony. I wreszcie można po nich rysować flamastrami i doklejać kawałki gazet, tasiemek i co nam pod rękę wpadnie, tworząc balonikowe postaci. Zapewniam, że czas zainteresowania balonami przekroczył moje wyobrażenia.
Pozostaje tylko jedno pytanie, które zadaje sobie teraz każda matka: kto po tym wszystkim postprząta? Czy przy wszystkich obowiązkach i chronicznym braku czasu, na który cierpimy, warto jest zawracać sobie głowę wymyślaniem zabawek? Dla mnie to kwestia plusów i minusów: trzeba się trochę zmobilizować i pogodzić z nieuniknioną konsekwencją jaką jest bałagan, ale na widok błysku w oczach dziecka, które udało nam się czymś zaskoczyć, każda odpowie: tak to ma sens!
O takiej mamie marzą dzieci.
wtorek, 21 stycznia 2014
My, matki z krwi i kości
Elegancko ubrana i pełna wdzięku kobieta ciepłym głosem budzi męża i dzieci. Dom pachnie świeżo upieczonym chlebem, a na starannie nakrytym stole czeka zdrowe śniadanie. Wszyscy są zadowoleni i z entuzjazmem szczebioczą o planach na nowy dzień. Potem kobieta czule całuje męża na pożegnanie i troskliwie pomaga dzieciom ubrać się do wyjścia.
Tak właśnie wyobrażam sobie ciąg dalszy bajki o Kopciuszku: idealna żona i matka, zawsze uśmiechnięta i zadbana. Stoooop!
Czasem lubię sobie pofantazjować, ale szczerze mówiąc wolę kobiety, których poranki to kawa wypita w biegu, kipiące mleko, dziecko marudzące, że chce inne buty i facet wymykający się chyłkiem, żeby uciec od rozgardiaszu.
My, matki z krwi i kości, nie zawsze jesteśmy uśmiechnięte jak na obrazku. My mamy różne problemy: małe i duże, a najczęściej małe, które czasami stają się duże. Zdarzają się nam też gorsze dni, kiedy po prostu wszystko wydaje się trudne albo bez sensu. Albo i jedno i drugie.
Ja osobiście przetestowałam sporo sposobów na doła: począwszy od banalnych, jak rozmowa z przyjaciółką, przez dziwaczne (np. udaję, że to nie moje życie), po bardziej ryzykowne, jak szybka jazda na motorze.
Niestety od doła uciec się nie da, przynajmniej mnie się nigdy nie udało. Jedynym działającym na mnie sposobem jest stawienie mu czoła powtarzając z przekonaniem:
"W końcu wszystko będzie dobrze. Jeśli nie jest dobrze, to znaczy, że to nie jest koniec".*
I żeby doła udobruchać, zjadam kawałek mojej ulubionej białej czekolady z nadzieniem truskawkowym.
* Everything will be all right in the end. If it's not all right then it's not the end - wersja oryginalna, najczęściej przypisywana Johnowi Lennonowi.
Tak właśnie wyobrażam sobie ciąg dalszy bajki o Kopciuszku: idealna żona i matka, zawsze uśmiechnięta i zadbana. Stoooop!
Czasem lubię sobie pofantazjować, ale szczerze mówiąc wolę kobiety, których poranki to kawa wypita w biegu, kipiące mleko, dziecko marudzące, że chce inne buty i facet wymykający się chyłkiem, żeby uciec od rozgardiaszu.
My, matki z krwi i kości, nie zawsze jesteśmy uśmiechnięte jak na obrazku. My mamy różne problemy: małe i duże, a najczęściej małe, które czasami stają się duże. Zdarzają się nam też gorsze dni, kiedy po prostu wszystko wydaje się trudne albo bez sensu. Albo i jedno i drugie.
Ja osobiście przetestowałam sporo sposobów na doła: począwszy od banalnych, jak rozmowa z przyjaciółką, przez dziwaczne (np. udaję, że to nie moje życie), po bardziej ryzykowne, jak szybka jazda na motorze.
Niestety od doła uciec się nie da, przynajmniej mnie się nigdy nie udało. Jedynym działającym na mnie sposobem jest stawienie mu czoła powtarzając z przekonaniem:
"W końcu wszystko będzie dobrze. Jeśli nie jest dobrze, to znaczy, że to nie jest koniec".*
I żeby doła udobruchać, zjadam kawałek mojej ulubionej białej czekolady z nadzieniem truskawkowym.
* Everything will be all right in the end. If it's not all right then it's not the end - wersja oryginalna, najczęściej przypisywana Johnowi Lennonowi.
sobota, 18 stycznia 2014
Prosty przepis na udany weekend
Za oknem pada i zimno, ale przy odrobinie chęci i cierpliwości ten nieciekawie zapowiadający się weekend będzie mógł nabrać sródziemnomorskiego charakteru.
W jaki sposób? To proste! Postawmy na stole jedną najbardziej popularnych włoskich potraw: pasta al ragù, czyli makaron z sosem mięsnym.
Zanim przejdę do podawania składników i sposobu przygotowania, muszę koniecznie podkreślić, że proponuję tutaj prawdziwą domową kuchnię włoską. Nie będzie żadnych frykasów z nouvelle cuisine ani dziesiątek trudnych do znalezienia składników. Będą natomiast proste przepisy na smaczne włoskie dania, które naprawdę jedzą włoskie rodziny, a których ja nauczyłam się od znajomych z Pugli, Toskanii, Ligurii i Lombardii.
Składniki (dla 8 osób):
80 gr selera (łodyga)
1 mała marchewka
1 mała cebula
50 ml oliwy z oliwek
200 gr grubo mielonej wołowiny
200 gr grubo mielonej wieprzowiny
70 ml wytrawnego czerwonego wina
200 ml wody lub rosołu
350 gr sosu pomidorowego
1 liść laurowy
sól
Przygotowanie:
Pokroić w drobną kostkę marchewkę, cebulę i selera.
W wysokim garnku, na wolnym ogniu rozgrzać oliwę, po czym dodać pokrojone warzywa.
Gdy cebula zmięknie, wrzucić do garnka mielone mięso i podsmażyć mieszając aż nabierze brązowego koloru.
Dodać czerwone wino, a po kilku minutach sos pomidorowy, przyprawy i wodę lub rosół.
Wymieszać i gotować na bardzo małym ogniu przez ok. półtorej godziny mieszając od czasu do czasu. W razie potrzeby dodawać po trochu rosołu (lub wody).
Kiedy ragù jest gotowe, jeśli konieczne, dodać soli i pieprzu do smaku.
Podawać z makaronem, najlepiej typu tagliatelle, ale może być też zwykłe spaghetti.
Smacznego!
P.S.
Uwaga, ta część jest tylko dla kobiet (nie bójmy się tego słowa) normalnych, które nie mają czasu, żeby pichcić codziennie wymyślne przysmaki.
Sosu wyjdzie wam dużo, więc albo zaprosicie na obiad całą rodzinę albo podzielicie go na porcje i zamrozicie. W ten sposób będziecie miały kilka zdrowych posiłków gotowych do przyrządzenia na szybko.
W jaki sposób? To proste! Postawmy na stole jedną najbardziej popularnych włoskich potraw: pasta al ragù, czyli makaron z sosem mięsnym.
Zanim przejdę do podawania składników i sposobu przygotowania, muszę koniecznie podkreślić, że proponuję tutaj prawdziwą domową kuchnię włoską. Nie będzie żadnych frykasów z nouvelle cuisine ani dziesiątek trudnych do znalezienia składników. Będą natomiast proste przepisy na smaczne włoskie dania, które naprawdę jedzą włoskie rodziny, a których ja nauczyłam się od znajomych z Pugli, Toskanii, Ligurii i Lombardii.
Składniki (dla 8 osób):
80 gr selera (łodyga)
1 mała marchewka
1 mała cebula
50 ml oliwy z oliwek
200 gr grubo mielonej wołowiny
200 gr grubo mielonej wieprzowiny
70 ml wytrawnego czerwonego wina
200 ml wody lub rosołu
350 gr sosu pomidorowego
1 liść laurowy
sól
Przygotowanie:
Pokroić w drobną kostkę marchewkę, cebulę i selera.
W wysokim garnku, na wolnym ogniu rozgrzać oliwę, po czym dodać pokrojone warzywa.
Gdy cebula zmięknie, wrzucić do garnka mielone mięso i podsmażyć mieszając aż nabierze brązowego koloru.
Dodać czerwone wino, a po kilku minutach sos pomidorowy, przyprawy i wodę lub rosół.
Wymieszać i gotować na bardzo małym ogniu przez ok. półtorej godziny mieszając od czasu do czasu. W razie potrzeby dodawać po trochu rosołu (lub wody).
Kiedy ragù jest gotowe, jeśli konieczne, dodać soli i pieprzu do smaku.
Podawać z makaronem, najlepiej typu tagliatelle, ale może być też zwykłe spaghetti.
Smacznego!
P.S.
Uwaga, ta część jest tylko dla kobiet (nie bójmy się tego słowa) normalnych, które nie mają czasu, żeby pichcić codziennie wymyślne przysmaki.
Sosu wyjdzie wam dużo, więc albo zaprosicie na obiad całą rodzinę albo podzielicie go na porcje i zamrozicie. W ten sposób będziecie miały kilka zdrowych posiłków gotowych do przyrządzenia na szybko.
środa, 15 stycznia 2014
Co słychać w wielkim świecie?
Podczas gdy my, zwykli śmiertelnicy, jak co tydzień nie możemy doczekać się piątku, w szare życie mieszkańców Mediolanu wtargnęła nagle haute couture: mam na myśli słynny na całym świecie Milan Fashion Week! I my tu sobie gadu gadu a tymczasem włoscy styliści prezentują ich najnowsze kolekcje i decydują o tym, jak będziemy wyglądać w następną zimę.
A dlaczego ja o tym piszę? Co to ma ze mną wspólnego? Przecież teraz jestem mamą i nie powinnam tracić czasu na nieistotne kwestie, takie jak fatałaszki. My matki powinnyśmy z wdzięcznością przyjąć możliwość założenia pierwszego lepszego rozciągniętego sweterka, bo akurat jest czysty. Czy to takie dziwne, że ja się z tym nie zgadzam? Czy to grzech, że ja nadal czuję się kobietą i że moda jest dla mnie nadal interesująca?
Co prawda nie mieszkam już w Mediolanie, ale świetnie pamiętam, że tydzień mody był fantastycznym okresem w życiu tego miasta. Nagle mieszały się ze sobą dwa światy: wyrafinowane modelki spieszące się na casting, fitting lub pokaz mody siadały w metrze obok ponurych urzędników i nieumiejętnie umalowanych bibliotekarek. Każdy mógł poczuć atmosferę niekończącej się imprezy, a na co drugim rogu spotykało się dziwacznie ubrane osoby, które mówiły w dziwaczny sposób: “animalier jest już absolutnie out”, “Organza? J’adore” (uwaga: francuskie zwroty wymawiane teatralnym tonem świadczą o kulturze i klasie).
Nie ukrywam, że świat mody mnie bawi, kręci, a czasem nawet fascynuje. Na szczęście mam sporo zdrowego rozsądku i nie ubieram się wyłącznie w firmowe ciuchy. Muszę jednak przyznać, że lata spędzone w Mediolanie zmieniły mój stosunek do stylu. Kiedyś myślałam, że ubrania są jedynie dodatkiem, że liczy się osobowość. Teraz uważam, że moda jest formą sztuki, dzięki której możemy wyrazić lub podkreślić naszą osobowość, a czasem tylko po prostu poczuć się lepiej.
Na ogół zresztą potrzeba niewiele, wystarczy jakiś drobny akcent, który dopełni nasz look i sprawi przyjemność lub doda odwagi. Dla mnie takim gadżetem jest pomadka Chanel, której chętnie używam zgodnie ze wskazówkami jej twórczyni:
A dlaczego ja o tym piszę? Co to ma ze mną wspólnego? Przecież teraz jestem mamą i nie powinnam tracić czasu na nieistotne kwestie, takie jak fatałaszki. My matki powinnyśmy z wdzięcznością przyjąć możliwość założenia pierwszego lepszego rozciągniętego sweterka, bo akurat jest czysty. Czy to takie dziwne, że ja się z tym nie zgadzam? Czy to grzech, że ja nadal czuję się kobietą i że moda jest dla mnie nadal interesująca?
Co prawda nie mieszkam już w Mediolanie, ale świetnie pamiętam, że tydzień mody był fantastycznym okresem w życiu tego miasta. Nagle mieszały się ze sobą dwa światy: wyrafinowane modelki spieszące się na casting, fitting lub pokaz mody siadały w metrze obok ponurych urzędników i nieumiejętnie umalowanych bibliotekarek. Każdy mógł poczuć atmosferę niekończącej się imprezy, a na co drugim rogu spotykało się dziwacznie ubrane osoby, które mówiły w dziwaczny sposób: “animalier jest już absolutnie out”, “Organza? J’adore” (uwaga: francuskie zwroty wymawiane teatralnym tonem świadczą o kulturze i klasie).
Nie ukrywam, że świat mody mnie bawi, kręci, a czasem nawet fascynuje. Na szczęście mam sporo zdrowego rozsądku i nie ubieram się wyłącznie w firmowe ciuchy. Muszę jednak przyznać, że lata spędzone w Mediolanie zmieniły mój stosunek do stylu. Kiedyś myślałam, że ubrania są jedynie dodatkiem, że liczy się osobowość. Teraz uważam, że moda jest formą sztuki, dzięki której możemy wyrazić lub podkreślić naszą osobowość, a czasem tylko po prostu poczuć się lepiej.
Na ogół zresztą potrzeba niewiele, wystarczy jakiś drobny akcent, który dopełni nasz look i sprawi przyjemność lub doda odwagi. Dla mnie takim gadżetem jest pomadka Chanel, której chętnie używam zgodnie ze wskazówkami jej twórczyni:
Jeśli jesteście smutne,
jeśli macie miłosne problemy,
umalujcie się, nałóżcie szminkę
i stawcie czoło światu
Coco Chanel
piątek, 10 stycznia 2014
Lektura dla dorosłych
Kto przeczytał “Kiedy znów będę mały” Janusza Korczaka napewno zgodzi się ze mną, że powinna ona być jedną z lektur obowiązkowych dla dorosłych, a w szczególności tych dorosłych, którzy próbują wychowywać dzieci. Warto przeczytać, bo nie jest to podręcznik o tym jak mówić, żeby dzieci nas słuchały (też polecam, ale to co innego) ani kolejna książka o tym, jak trudno jest być mamą i co zrobić, żeby przetrwać.
Metody, którymi Korczak próbuje wychować rodziców są subtelniejsze. On po prostu przenosi nas w świat dziecka i pozwala nam odświeżyć i jeszcze raz przeżyć dawno zapomniane doświadczenia. Efekt jest taki, że nagle, całkiem naturalnie i bez najmniejszego wysiłku zaczynamy lepiej rozumieć uczucia naszych pociech.
We mnie ta powieść wypaliła znamię i często patrząc w oczy mojego synka przypominam sobie jeden z najbardziej znanych cytatów:
"– Nuży nas obcowanie z dziećmi.
Macie słuszność.
Mówicie:
– Bo musimy się zniżać do ich pojęć. Zniżać, pochylać, naginać, kurczyć.
Mylicie się. Nie to nas męczy. Ale – że musimy się wspinać do ich uczuć. Wspinać, wyciągać, na palcach stawać, sięgać. Żeby nie urazić."
Kilka dni temu weszłam z Nicko do księgarni, w której sprzedają też edukacyjne zabawki dla dzieci. On chwycił za pudełko z klockami Lego i ściskając je mocno krzyczał: “to moje, to moje!” Nie wiedziałam, co zrobić. Widziałam, że Nicko bardzo chciał te klocki, ale przecież nie mogę kupować mu wszystkiego, co ściągnie z półki. W końcu udało mi się go przekonać do odłożenia zabawki tłumacząc, że w domu mamy ten sam zestaw. Przez moment poczułam się z siebie bardzo dumna, bo zobaczyłam sytuację z perspektywy dziecka, zrozumiałam je, ale nie uległam kaprysowi.
Tyle tylko, że właśnie zaczęły się wyprzedaże. Miałam upatrzoną bluzkę i niecierpliwie czekałam na przeceny. Kiedy więc zobaczyłam jak jakaś babka trzymała w rękach ostatnią sztukę mojej bluzki, strategicznie nasłałam na nią Nicko. On, jak zwykle, oczarował panią: “ach jaki on śliczny, och jakie piękne blond włosy, no i te niebieskie oczy”, a ja bezczelnie wykorzystałam sytuację, żeby zwinąć jej ciuch, który odłożyła w zamieszaniu.
Chwilę później szłam do kasy ze zdobyczą, a w myślach krzyczałam “to moje, to moje”, dokładnie tak jak dwuletnie dziecko. Nagle zdałam sobie sprawę, że 30 lat dorastania zmieniło tylko jedno: teraz mam kartę kredytową...
Metody, którymi Korczak próbuje wychować rodziców są subtelniejsze. On po prostu przenosi nas w świat dziecka i pozwala nam odświeżyć i jeszcze raz przeżyć dawno zapomniane doświadczenia. Efekt jest taki, że nagle, całkiem naturalnie i bez najmniejszego wysiłku zaczynamy lepiej rozumieć uczucia naszych pociech.
We mnie ta powieść wypaliła znamię i często patrząc w oczy mojego synka przypominam sobie jeden z najbardziej znanych cytatów:
"– Nuży nas obcowanie z dziećmi.
Macie słuszność.
Mówicie:
– Bo musimy się zniżać do ich pojęć. Zniżać, pochylać, naginać, kurczyć.
Mylicie się. Nie to nas męczy. Ale – że musimy się wspinać do ich uczuć. Wspinać, wyciągać, na palcach stawać, sięgać. Żeby nie urazić."
Kilka dni temu weszłam z Nicko do księgarni, w której sprzedają też edukacyjne zabawki dla dzieci. On chwycił za pudełko z klockami Lego i ściskając je mocno krzyczał: “to moje, to moje!” Nie wiedziałam, co zrobić. Widziałam, że Nicko bardzo chciał te klocki, ale przecież nie mogę kupować mu wszystkiego, co ściągnie z półki. W końcu udało mi się go przekonać do odłożenia zabawki tłumacząc, że w domu mamy ten sam zestaw. Przez moment poczułam się z siebie bardzo dumna, bo zobaczyłam sytuację z perspektywy dziecka, zrozumiałam je, ale nie uległam kaprysowi.
Tyle tylko, że właśnie zaczęły się wyprzedaże. Miałam upatrzoną bluzkę i niecierpliwie czekałam na przeceny. Kiedy więc zobaczyłam jak jakaś babka trzymała w rękach ostatnią sztukę mojej bluzki, strategicznie nasłałam na nią Nicko. On, jak zwykle, oczarował panią: “ach jaki on śliczny, och jakie piękne blond włosy, no i te niebieskie oczy”, a ja bezczelnie wykorzystałam sytuację, żeby zwinąć jej ciuch, który odłożyła w zamieszaniu.
Chwilę później szłam do kasy ze zdobyczą, a w myślach krzyczałam “to moje, to moje”, dokładnie tak jak dwuletnie dziecko. Nagle zdałam sobie sprawę, że 30 lat dorastania zmieniło tylko jedno: teraz mam kartę kredytową...
wtorek, 7 stycznia 2014
Szczęśliwa jak dziecko
Od małego powtarzano mi, że należy się cieszyć z drobnych, prostych rzeczy, tak jakby było to trudną do opanowania sztuką.
Muszę przyznać, że ja akurat nigdy nie miałam z tym większych trudności: kiedy zobaczyłam mały pierścionek z diamantem nie posiadałam się ze szczęścia, a gdy dostałam kluczyki od nowego samochodu z automatyczną skrzynią biegów byłam najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.
Jednak sens tego zdania stał się dla mnie jasny dopiero, kiedy zostałam mamą. Najchętniej wspominam dzień, w którym po raz pierwszy przytuliłam moje maleństwo i ten ułamek sekundy kilka miesięcy później, kiedy Nicko, jak gdyby nigdy nic, po raz pierwszy wypowiedział dwie zwykłe sylaby “ma - ma”. To takie proste i trwa tylko chwilę, a jednak każdej mamie na samą myśl kręci się łza w oku.
A dzisiaj? Dzisiaj był jeden z krótkich zimowych dni. Nie przewidywałam żadnych ważnych sukcesów rozwojowych, których osiągnięciem zaskoczyłoby mnie moje dziecko, więc zdecydowałam się na krótki spacer przed obiadem.
Mieszkając na obrzeżach małego miasteczka, nie mam łatwego dostępu do placów zabaw, których zresztą jest tutaj niewiele. Spakowałam więc Nicko do samochodu i pojechaliśmy przed siebie nie mając jasno określonej mety. Przed jednym ze skrzyżowań zapyłam: “Chcesz jechać do centrum czy nad morze?”. Wątpię, że zrozumiał moje pytanie, ale odpowiedział bez wahania “nad morze” więc skręciłam w prawo i po kilku minutach byliśmy na plaży.
Co prawda jest za zimno, żeby się opalać czy kąpać, bo zima w Ligurii to nie to, co na Jamajce, także ubrani byliśmy w kurtki i czapki, ale Nicko był zachwycony widokiem morza i niekończącej się piaskownicy. Przez kolejną godzinę biegał po piasku, uciekał przed nadpływającymi falami, rzucał kamieniami do wody i zbierał muszelki. Wydawało się to zupełnie naturalne, prawie zwyczajne, a jednak nawet na chwilę nie opuściło mnie takie dziwne uczucie jakby to było nierealne. Jest przecież środek zimy i ciągle pada deszcz! Ale dzisiaj akurat nie. Dzisiaj zima zawiesiła broń, a my mamy tylko dwa lata i gonimy wiatr nie myśląc o jutrze. Cudowne chwile!
Chcę zapisać je w pamięci obok abecadła i tabliczki mnożenia, żeby odpowiadać szybko i bez wahania:
- Co to jest szczęście?
- To te cztery muszelki, które znaleźliśmy na oblanej styczniowym słońcem plaży.
Muszę przyznać, że ja akurat nigdy nie miałam z tym większych trudności: kiedy zobaczyłam mały pierścionek z diamantem nie posiadałam się ze szczęścia, a gdy dostałam kluczyki od nowego samochodu z automatyczną skrzynią biegów byłam najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.
Jednak sens tego zdania stał się dla mnie jasny dopiero, kiedy zostałam mamą. Najchętniej wspominam dzień, w którym po raz pierwszy przytuliłam moje maleństwo i ten ułamek sekundy kilka miesięcy później, kiedy Nicko, jak gdyby nigdy nic, po raz pierwszy wypowiedział dwie zwykłe sylaby “ma - ma”. To takie proste i trwa tylko chwilę, a jednak każdej mamie na samą myśl kręci się łza w oku.
A dzisiaj? Dzisiaj był jeden z krótkich zimowych dni. Nie przewidywałam żadnych ważnych sukcesów rozwojowych, których osiągnięciem zaskoczyłoby mnie moje dziecko, więc zdecydowałam się na krótki spacer przed obiadem.
Mieszkając na obrzeżach małego miasteczka, nie mam łatwego dostępu do placów zabaw, których zresztą jest tutaj niewiele. Spakowałam więc Nicko do samochodu i pojechaliśmy przed siebie nie mając jasno określonej mety. Przed jednym ze skrzyżowań zapyłam: “Chcesz jechać do centrum czy nad morze?”. Wątpię, że zrozumiał moje pytanie, ale odpowiedział bez wahania “nad morze” więc skręciłam w prawo i po kilku minutach byliśmy na plaży.
Co prawda jest za zimno, żeby się opalać czy kąpać, bo zima w Ligurii to nie to, co na Jamajce, także ubrani byliśmy w kurtki i czapki, ale Nicko był zachwycony widokiem morza i niekończącej się piaskownicy. Przez kolejną godzinę biegał po piasku, uciekał przed nadpływającymi falami, rzucał kamieniami do wody i zbierał muszelki. Wydawało się to zupełnie naturalne, prawie zwyczajne, a jednak nawet na chwilę nie opuściło mnie takie dziwne uczucie jakby to było nierealne. Jest przecież środek zimy i ciągle pada deszcz! Ale dzisiaj akurat nie. Dzisiaj zima zawiesiła broń, a my mamy tylko dwa lata i gonimy wiatr nie myśląc o jutrze. Cudowne chwile!
Chcę zapisać je w pamięci obok abecadła i tabliczki mnożenia, żeby odpowiadać szybko i bez wahania:
- Co to jest szczęście?
- To te cztery muszelki, które znaleźliśmy na oblanej styczniowym słońcem plaży.
piątek, 3 stycznia 2014
Ach śpij, kochanie...
Czy są różnice pomiędzy mamami w Polsce i we Włoszech? No pewnie, że są!
Weźmy na przykład kołysanki. Tutaj nikt nie śpiewa o słodkich szarych kotkach ani nie obiecuje gwiazdki z nieba. Piosenka, której włoskie dzieci słuchają przed snem idzie mniej więcej tak:
Luli lali luli,
komu dam to dziecko?
Dam je Befanie
potrzyma je przez tydzień
Dam je Bobo
potrzyma je przez cały rok
Dam je Białemu
potrzyma je dopóki się nie znudzi
Dam je mądremu elfowi
zrobi z niego wspaniałego człowieka!
Co prawda w wersji włoskojęzycznej są rymy, ale ominęłam je skupiając się na wiernym tłumaczeniu, bo moim zdaniem ten tekst jest co najmniej makabryczny. Jakoś nie mogę zrozumieć, dlaczego włoskie matki nie tylko nie chcą same wychowywać własnych dzieci, ale porzucają je na pastwę wszystkich możliwych potworów. Czy przypadkiem nie budzi to w dzieciach lęku przed rozstaniem? Nie chcę teraz wyolbrzymiać problemu, ale być może to właśnie ta kołysanka jest u podstaw popularnego tutaj zjawiska, tak zwanych “bamboccioni”, czyli “wielkich bobasów”. Powszechnie wiadomo, że włoskie dzieci dorastając niechętnie opuszczają rodzinny dom. Coraz częściej nawet po czterdziestce nie wstydzą się korzystać z usłużności mamy, która ścieli im łóżko, przygotowuje wszystkie posiłki, po których zmywa i ogólnie wyręcza we wszystkich nużących czynnościach. Mając wielu znajomych, którzy sami nie umieją nawet przygotować sobie kanapki, zastanawiam się, skąd im się to bierze. Czy to po prostu lenistwo? Czy też powodem jest kryzys, który znacznie utrudnia znalezienie stałej pracy nawet najlepiej wykształconym? A może raczej to ten lęk przed rozłąką, który wyssali z mlekiem matki i utwierdzili dzięki słynnej kołysance? Kto wie... Ja jednak na wszelki wypadek śpiewam mojemu synkowi tylko nasze, polskie kołysanki.
Weźmy na przykład kołysanki. Tutaj nikt nie śpiewa o słodkich szarych kotkach ani nie obiecuje gwiazdki z nieba. Piosenka, której włoskie dzieci słuchają przed snem idzie mniej więcej tak:
Luli lali luli,
komu dam to dziecko?
Dam je Befanie
potrzyma je przez tydzień
Dam je Bobo
potrzyma je przez cały rok
Dam je Białemu
potrzyma je dopóki się nie znudzi
Dam je mądremu elfowi
zrobi z niego wspaniałego człowieka!
Co prawda w wersji włoskojęzycznej są rymy, ale ominęłam je skupiając się na wiernym tłumaczeniu, bo moim zdaniem ten tekst jest co najmniej makabryczny. Jakoś nie mogę zrozumieć, dlaczego włoskie matki nie tylko nie chcą same wychowywać własnych dzieci, ale porzucają je na pastwę wszystkich możliwych potworów. Czy przypadkiem nie budzi to w dzieciach lęku przed rozstaniem? Nie chcę teraz wyolbrzymiać problemu, ale być może to właśnie ta kołysanka jest u podstaw popularnego tutaj zjawiska, tak zwanych “bamboccioni”, czyli “wielkich bobasów”. Powszechnie wiadomo, że włoskie dzieci dorastając niechętnie opuszczają rodzinny dom. Coraz częściej nawet po czterdziestce nie wstydzą się korzystać z usłużności mamy, która ścieli im łóżko, przygotowuje wszystkie posiłki, po których zmywa i ogólnie wyręcza we wszystkich nużących czynnościach. Mając wielu znajomych, którzy sami nie umieją nawet przygotować sobie kanapki, zastanawiam się, skąd im się to bierze. Czy to po prostu lenistwo? Czy też powodem jest kryzys, który znacznie utrudnia znalezienie stałej pracy nawet najlepiej wykształconym? A może raczej to ten lęk przed rozłąką, który wyssali z mlekiem matki i utwierdzili dzięki słynnej kołysance? Kto wie... Ja jednak na wszelki wypadek śpiewam mojemu synkowi tylko nasze, polskie kołysanki.
środa, 1 stycznia 2014
Anno nuovo, vita nuova
We Włoszech mówi się: “Nowy rok, nowe życie” i to jest coś, co strasznie mi się tu podoba. Optymizm i wiara w nasze możliwości.
Być może w nowym roku zmieni się niewiele, nie zrzucę tych pięciu kilo, które za bardzo kochają moje ciało, żeby się z nim rozstać. Nie będę super mamą, a tylko po prostu mamą... powiedzmy kreatywną, co tak naprawdę jest miłym określeniem mamy roztargnionej i kompletnie zdezorganizowanej. Być może moje życie uczuciowe nie będzie interesujące jak scenariusz amerykańskiego filmu, a jedynie zwyczajne, takie ze wzlotami i upadkami jak w każdej kochającej się rodzinie.
A jednak uwielbiam ten noworoczny optymizm i magię nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Symboliczne zamknięcie rozdziału i białą kartkę przed oczami. To właśnie ta biała kartka i kolejnych 365 stron tak bardzo mnie ekscytują.
Na pewno nie będzie różowo, nie oszukujmy się, ale jednego jestem pewna: chcę, żeby było kolorowo! Albo marchewkowo... to się jeszcze zobaczy.
Wszystko się może zdarzyć!
Być może w nowym roku zmieni się niewiele, nie zrzucę tych pięciu kilo, które za bardzo kochają moje ciało, żeby się z nim rozstać. Nie będę super mamą, a tylko po prostu mamą... powiedzmy kreatywną, co tak naprawdę jest miłym określeniem mamy roztargnionej i kompletnie zdezorganizowanej. Być może moje życie uczuciowe nie będzie interesujące jak scenariusz amerykańskiego filmu, a jedynie zwyczajne, takie ze wzlotami i upadkami jak w każdej kochającej się rodzinie.
A jednak uwielbiam ten noworoczny optymizm i magię nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Symboliczne zamknięcie rozdziału i białą kartkę przed oczami. To właśnie ta biała kartka i kolejnych 365 stron tak bardzo mnie ekscytują.
Na pewno nie będzie różowo, nie oszukujmy się, ale jednego jestem pewna: chcę, żeby było kolorowo! Albo marchewkowo... to się jeszcze zobaczy.
Wszystko się może zdarzyć!
Subskrybuj:
Posty (Atom)