To, że wszyscy jesteśmy równi, ale faceci są równiejsi, to żadna tajemnica.
Powszechnie wiadomo również, że dzieci rozumieją więcej niż nam się wydaje.
A jednak pomimo totalnej świadomości tych banalnych prawd, kilka dni temu zdarzyło się coś, co spadło na moją spokojną głowę peace and love jak grom z jasnego nieba.
Od zawsze staram się, żeby mój cudowny mały synek nie wyrósł na seksistowską świnię, bo w ramach pokuty dobrowolnie skazałabym się na noszenie pokrzyw pod koszulą, klęczenie na grochu i sypanie solą na otwarte rany (innych wykonalnych obecnie tortur średniowiecznych nie pamiętam).
Robię więc, co mogę: proszę dziecko o pomoc w kuchni, bo gary nie są tylko dla bab, cierpliwie znoszę jego kreatywne próby zamiatania i odkurzania podłogi, bo liczą się dobre intencje, nie złoszczę się gdy przy wyjmowaniu zakupów wszystkie owoce wysypują się na podłogę, bo ważniejsza jest współpraca i codziennie uważam, żeby przekazać mu odpowiednie wartości i podejście do życia.
A co robi dziecko? Ze stoickim spokojem patrzy na moje zacięte próby wychowania go na dobrego mężczyznę, bawi się przy tym świetnie, ale przede wszystkim OBSERWUJE. Obserwuje wszystko i wszystkich, dostrzega szczegóły, których oko ludzkie nie widzi.
Obserwuje i czeka. Czeka na moment, kiedy ja, matka wyposażona w zwapniałe dorosłe zmysły stoję w kolejce w sklepie, gapiąc się bezmyślnie w pustkę.
Puk, puk.
Nicko puka mi w ramię, patrząc z zakłopotaniem i szepcze na ucho: “Mamo, to nie jest pani, to jest pan”.
Spojrzałam na dziecko, potem w stronę kasy, gdzie rzeczywiście siedział mężczyzna, i zaniemówiłam.
Nagle zrozumiałam, że już nawet dla dwulatka jest zupełnie oczywiste, że kasjerka to zawód dla kobiety!
Chwila zastanowienia, dziecko czekało na wyjaśnienie sytuacji, a ja jedyne, co zdołałam z siebie wyksztusić to: “Widzisz synku, panowie mają dwie rączki, tak samo jak panie, i też mogą przekładać produkty i liczyć pieniążki”.
Wyszłam z supermarketu z postanowieniem, że dla dobra dziecka i dla czystości mojego sumienia będę częściej robiła tam zakupy.
Z tego samego powodu zdecydowałam się też kupić ostatnio wydaną książkę pod tytułem “Kosmonautka”. Jej wydawca, Dominika Żukowska, szukała dla swojej córki książeczek, w których wybór żeńskich zawodów nie ograniczałby się do kucharki, sprzedawczyni i nauczycielki. A że nie mogła takiej publikacji znaleźć, to ją stworzyła, wypełniając w ten sposób ważną obecnie lukę. Bohaterkami książki są mamy, które obok tytułowej kosmonautki, wykonują zawody takie jak architektka, czy pastorka. W sumie niestereotypowych kobiecych zawodów jest dwanaście, a myślą przewodnią lektury jest zachęcenie naszych dzieci do odważnego realizowania swoich marzeń, bez względu na płeć.
Myślę, że warto, żeby Kosmonautka znalazła się na półkach nie tylko w pokojach dziewczynek.
Więcej informacji o książce znajdziecie tutaj, i tutaj.
poniedziałek, 31 marca 2014
piątek, 28 marca 2014
Mój wiosenny must eat
Jest takie brzydkie słowo da D, którego nigdy nie wymawiam (chyba że mi się wymknie), bo już na samą myśl dostaję drgawek i czuję się jak pies Pawłowa podczas tresury.
Dlatego też zamiast mówić “Jestem na D...” mówię, “Przez najbliższe dni będę staranniej się odżywiać”.
No dobra, możecie mi zarzucać, że w sumie na to samo wychodzi: mam zwyczajnie zapomnieć o istnieniu lodówki, a zwłaszcza o tej szafce przy oknie pełnej ciasteczek, cukierków i czekoladek w nadziei, że nagła amnezja pomoże mi rozwiązać problem.
Dla mnie jednak różnica jest i to wcale nie taka mała.
Zawsze kiedy mówię o D... czuję się jakbym miała podjąć kolejną krwawą walkę ze zbędnymi kilogramami, które przyczepiły się do mnie jak rzep do psiego ogona i które, jak zwykle, z dużym prawdopodobieństwem wygrają bez większego trudu.
Natomiast mówiąc o starannym odżywianiu się mam wrażenie, że się o siebie troszczę, dbam o swoje zdrowie i dobre samopoczucie.
Zgodnie z takim podejściem nie poddaję się więc katordze niesmacznych niskokalorycznych dań, tylko mam mój wiosenny repertuar zdrowych i smacznych potraw, z których ulubioną jest sałatka z makaronu z mozzarellą, pomidorami i bazylką.
Uwaga: podawane przeze mnie przepisy są zawsze proste, ale dzisiejszy bije na łeb wszystkie pozostałe. Tutaj jedynym możliwym do popełnienia błędem jest rozgotowanie makaronu, ale myślę, że dotyczy to bardzo wąskiej grupy osób (do całkiem niedawna był to niestety jeden z moich głównych problemów).
Składniki (dla 4 osób)
320 g makaronu (jeśli liczycie kcal)
2 mozzarelle (125 g każda)
200 g pomidorków koktajlowych
10 listków świeżej bazylii
50 ml oleju z oliwy
Przygotowanie:
Makaron ugotować i odcedzić.
W międzyczasie pokroić:
- mozzarellę w kostkę,
- pomidorki koktajlowe na ćwiartki,
- listki bazylki porozrywać na kawałki (mówią, żeby nie kroić ich nożem, bo tracą smak).
Wrzucić do salaterki, dodać olej.
Wymieszać z przestudzonym makaronem.
Koniec.
Jasne, nie jest to przepis super light, bo jedna porcja to ok. 570 kcal, ale na obiad trzeba wrzucić na ząb coś konkretnego. A tutaj mamy: mozzarellę, która jak na ser jest lekka, pomidory i bazylię - samo zdrowie oraz olej z oliwy - surowy, nie gotowany, więc podobno nie odkłada się tam gdzie nie powinien.
A dla tych, których temat zrzucania kilogramów nie interesuje dodam tylko: to danie jest pycha!!!
Linki do poprzednich przepisów:
Ragu
Frittata
Risotto
Makaron z tuńczykiem
Dlatego też zamiast mówić “Jestem na D...” mówię, “Przez najbliższe dni będę staranniej się odżywiać”.
No dobra, możecie mi zarzucać, że w sumie na to samo wychodzi: mam zwyczajnie zapomnieć o istnieniu lodówki, a zwłaszcza o tej szafce przy oknie pełnej ciasteczek, cukierków i czekoladek w nadziei, że nagła amnezja pomoże mi rozwiązać problem.
Dla mnie jednak różnica jest i to wcale nie taka mała.
Zawsze kiedy mówię o D... czuję się jakbym miała podjąć kolejną krwawą walkę ze zbędnymi kilogramami, które przyczepiły się do mnie jak rzep do psiego ogona i które, jak zwykle, z dużym prawdopodobieństwem wygrają bez większego trudu.
Natomiast mówiąc o starannym odżywianiu się mam wrażenie, że się o siebie troszczę, dbam o swoje zdrowie i dobre samopoczucie.
Zgodnie z takim podejściem nie poddaję się więc katordze niesmacznych niskokalorycznych dań, tylko mam mój wiosenny repertuar zdrowych i smacznych potraw, z których ulubioną jest sałatka z makaronu z mozzarellą, pomidorami i bazylką.
Uwaga: podawane przeze mnie przepisy są zawsze proste, ale dzisiejszy bije na łeb wszystkie pozostałe. Tutaj jedynym możliwym do popełnienia błędem jest rozgotowanie makaronu, ale myślę, że dotyczy to bardzo wąskiej grupy osób (do całkiem niedawna był to niestety jeden z moich głównych problemów).
Składniki (dla 4 osób)
320 g makaronu (jeśli liczycie kcal)
2 mozzarelle (125 g każda)
200 g pomidorków koktajlowych
10 listków świeżej bazylii
50 ml oleju z oliwy
Przygotowanie:
Makaron ugotować i odcedzić.
W międzyczasie pokroić:
- mozzarellę w kostkę,
- pomidorki koktajlowe na ćwiartki,
- listki bazylki porozrywać na kawałki (mówią, żeby nie kroić ich nożem, bo tracą smak).
Wrzucić do salaterki, dodać olej.
Wymieszać z przestudzonym makaronem.
Koniec.
Jasne, nie jest to przepis super light, bo jedna porcja to ok. 570 kcal, ale na obiad trzeba wrzucić na ząb coś konkretnego. A tutaj mamy: mozzarellę, która jak na ser jest lekka, pomidory i bazylię - samo zdrowie oraz olej z oliwy - surowy, nie gotowany, więc podobno nie odkłada się tam gdzie nie powinien.
A dla tych, których temat zrzucania kilogramów nie interesuje dodam tylko: to danie jest pycha!!!
Linki do poprzednich przepisów:
Ragu
Frittata
Risotto
Makaron z tuńczykiem
środa, 26 marca 2014
Akwarium w Genui
Odkąd jestem mamą, jak każda kobieta, codziennie staję na głowie, podpieram się nosem i uszami, a czasami nawet chwytam się brzytwy, żeby stworzyć odpowiednią mieszankę z niezliczonych obowiązków i należytego matkowania.
Nie zawsze mi się to udaje, ale czasami są takie dni, jak na przykład wczoraj, że pojawi się świetna okazja połączenia przyjemnego z pożytecznym.
Musiałam pojechać do Genui, żeby odebrać dokument, którego z niezrozumiałych dla mnie powodów, nie można było uzyskać ani pocztą ani tym bardziej mailem. Trzeba się było stawić osobiście w urzędzie, postać w kolejce i zapłacić. A że taki wyjazd to w moim przypadku strata połowy dnia, to zabrałam ze sobą Nicko (licząc na fory w urzędzie) i zrobiliśmy sobie wycieczkę.
Z czego słynie Genua? Z wąskich, mrocznych uliczek, z pesto alla genovese i oczywiście z ogromnego Akwarium (tutaj link), w którym zgromadzono ponad 600 gatunków zwierząt.
Zaraz więc po odstaniu swojego w urzędowej kolejce (niestety nikt się nad nami nie zlitował, pomimo że uzbroiłam Nicko w zestaw hałaśliwych zabawek) przebiegliśmy po deszczowej Genui slalomem omijając kałuże i zmoczeni, ale szczęśliwi odetchnęliśmy z ulgą na wejściu do Akwarium.
Pomimo, że jeszcze nie zaczął się sezon turystyczny, że był środek tygodnia, a nie weekend i że lało jak z cebra, nie brakowało wśród zwiedzających wycieczek szkolnych, rodzin, czy matek z dziećmi.
Były mamy reporterki
“Kochanie, ustaw się do zdjęcia! Poczekaj, właśnie zbliża się rekin, utrzymaj pozę. O tak, nie ruszaj się! Zapłaciłam za bilet 24 euro (!!!), więc teraz będę pstrykać zdjęcia dopóki mi karta pamięci nie pęknie! No uśmiechnij się, przecież świetnie się bawisz!” W odpowiedzi dziecko robiło jeszcze bardziej naburmuszoną minę, a mama się bulwersowała, że znowu zdjęcie jej nie wyszło.
Były mamy zjedz coś jeszcze
Dawały dziecku do wyboru trzy różne słodkie bułki i soczek w kartoniku mówiąc: “Słonko, zjedz coś jeszcze! Od drugiego śniadania jeszcze nic nie jadłeś (była 11.30, więc dziecko na głodzie od co najmniej godziny!)
Były wreszcie mamy tresowane
To moja ulubiona kategoria, bo się do niej zaliczam. Zabawa polega na tym, ze dziecko znienacka zrywa się i zaczyna biec nie oglądając się za siebie, a często nie patrząc też przed siebie (prawdopodobnie ono samo nie wie, gdzie patrzy). Dobrze wytresowana matka rzuca się za nim biegiem i goni dopóki nie złapie. Potem powtarza po raz trzy tysiące setny, że nie wolno uciekać mamie i grozi paluszkiem. Dziecko potakuje i reprymenda działa do następnego odpału, którego jednak nawet najlepiej wytresowana matka nie jest w stanie przewidzieć.
Na szczęście korytarze Akwarium w Genui są długie i szerokie, z pewnością zaprojektowane z myślą o tresurze matek, więc dziecko ma się gdzie wybiegać, a przy okazji może zobaczyć rekiny, delfiny, pingwiny, foki, meduzy, koniki morskie, rozgwiazdy i wiele innych niespotykanych cudów natury.
Na pamiątkę zostaną wspomnienia wspaniałej przygody i garstka zdjęć (bo oczywiście ja też pstryknęłam kilka razy aparatem, ale że kategoria matek reporterek budzi mój szczery wstręt i odrazę, fotek mam w sumie niewiele).
Nie zawsze mi się to udaje, ale czasami są takie dni, jak na przykład wczoraj, że pojawi się świetna okazja połączenia przyjemnego z pożytecznym.
Musiałam pojechać do Genui, żeby odebrać dokument, którego z niezrozumiałych dla mnie powodów, nie można było uzyskać ani pocztą ani tym bardziej mailem. Trzeba się było stawić osobiście w urzędzie, postać w kolejce i zapłacić. A że taki wyjazd to w moim przypadku strata połowy dnia, to zabrałam ze sobą Nicko (licząc na fory w urzędzie) i zrobiliśmy sobie wycieczkę.
Zaraz więc po odstaniu swojego w urzędowej kolejce (niestety nikt się nad nami nie zlitował, pomimo że uzbroiłam Nicko w zestaw hałaśliwych zabawek) przebiegliśmy po deszczowej Genui slalomem omijając kałuże i zmoczeni, ale szczęśliwi odetchnęliśmy z ulgą na wejściu do Akwarium.
Pomimo, że jeszcze nie zaczął się sezon turystyczny, że był środek tygodnia, a nie weekend i że lało jak z cebra, nie brakowało wśród zwiedzających wycieczek szkolnych, rodzin, czy matek z dziećmi.
Były mamy reporterki
“Kochanie, ustaw się do zdjęcia! Poczekaj, właśnie zbliża się rekin, utrzymaj pozę. O tak, nie ruszaj się! Zapłaciłam za bilet 24 euro (!!!), więc teraz będę pstrykać zdjęcia dopóki mi karta pamięci nie pęknie! No uśmiechnij się, przecież świetnie się bawisz!” W odpowiedzi dziecko robiło jeszcze bardziej naburmuszoną minę, a mama się bulwersowała, że znowu zdjęcie jej nie wyszło.
Były mamy zjedz coś jeszcze
Dawały dziecku do wyboru trzy różne słodkie bułki i soczek w kartoniku mówiąc: “Słonko, zjedz coś jeszcze! Od drugiego śniadania jeszcze nic nie jadłeś (była 11.30, więc dziecko na głodzie od co najmniej godziny!)
Były wreszcie mamy tresowane
To moja ulubiona kategoria, bo się do niej zaliczam. Zabawa polega na tym, ze dziecko znienacka zrywa się i zaczyna biec nie oglądając się za siebie, a często nie patrząc też przed siebie (prawdopodobnie ono samo nie wie, gdzie patrzy). Dobrze wytresowana matka rzuca się za nim biegiem i goni dopóki nie złapie. Potem powtarza po raz trzy tysiące setny, że nie wolno uciekać mamie i grozi paluszkiem. Dziecko potakuje i reprymenda działa do następnego odpału, którego jednak nawet najlepiej wytresowana matka nie jest w stanie przewidzieć.
Na szczęście korytarze Akwarium w Genui są długie i szerokie, z pewnością zaprojektowane z myślą o tresurze matek, więc dziecko ma się gdzie wybiegać, a przy okazji może zobaczyć rekiny, delfiny, pingwiny, foki, meduzy, koniki morskie, rozgwiazdy i wiele innych niespotykanych cudów natury.
Na pamiątkę zostaną wspomnienia wspaniałej przygody i garstka zdjęć (bo oczywiście ja też pstryknęłam kilka razy aparatem, ale że kategoria matek reporterek budzi mój szczery wstręt i odrazę, fotek mam w sumie niewiele).
poniedziałek, 24 marca 2014
Dlaczego nasze mrówki zawsze idą w dół?
Do naszego domu prowadzi 18 schodów.
Ich pokonanie zajmuje nam przeciętnie cztery i pół minuty, co daje średnią 15 sekund na schodek.
Nie jest źle. Przy korzystnych warunkach atmosferycznych mielibyśmy szansę wygrać wyścig z żółwiem. Olè!
Najlepsze jest to, że zawsze zdarzy się coś ciekawego. Na przykład Nicko w połowie wspinaczki zauważy mrówkę, która sama nawet nie wie skąd i dokąd idzie, ale oczywiście nie wchodzi tylko schodzi...
No to my za nią (rzecz jasna w mrówczym tempie) obserwując uważnie każdy ruch jej malusieńkich nóżek.
Poddaję się sytuacji, która dla Nicko stała się nagle całym jego światem.
Nie myślę, że właśnie wróciliśmy z zakupów obładowani torbami, ani że za chwilę będzie trzeba ugotować coś na szybko, bo już późno.
Przez krótką chwilę, jesteśmy naprawdę tu i teraz. My i ta mała mrówka sierota.
Wreszcie, po dwóch stopniach, Nicko postanawia sprawdzić wytrzymałość małej wędrowniczki na zgniecenie paluszkiem, a ja tłumaczę, że tak nie wolno, bo ona pewnie idzie do domu, gdzie czeka na nią mama. My też lepiej zrobimy, jak weźmiemy z niej przykład.
Od nowa wdrapujemy się na górę.
Uśmiecham się do siebie i całuję Nicko dziękując za kolejną lekcję o życiu i jego urokach z perpektywy 96 centymetrów.
Ich pokonanie zajmuje nam przeciętnie cztery i pół minuty, co daje średnią 15 sekund na schodek.
Nie jest źle. Przy korzystnych warunkach atmosferycznych mielibyśmy szansę wygrać wyścig z żółwiem. Olè!
Najlepsze jest to, że zawsze zdarzy się coś ciekawego. Na przykład Nicko w połowie wspinaczki zauważy mrówkę, która sama nawet nie wie skąd i dokąd idzie, ale oczywiście nie wchodzi tylko schodzi...
No to my za nią (rzecz jasna w mrówczym tempie) obserwując uważnie każdy ruch jej malusieńkich nóżek.
Poddaję się sytuacji, która dla Nicko stała się nagle całym jego światem.
Nie myślę, że właśnie wróciliśmy z zakupów obładowani torbami, ani że za chwilę będzie trzeba ugotować coś na szybko, bo już późno.
Przez krótką chwilę, jesteśmy naprawdę tu i teraz. My i ta mała mrówka sierota.
Wreszcie, po dwóch stopniach, Nicko postanawia sprawdzić wytrzymałość małej wędrowniczki na zgniecenie paluszkiem, a ja tłumaczę, że tak nie wolno, bo ona pewnie idzie do domu, gdzie czeka na nią mama. My też lepiej zrobimy, jak weźmiemy z niej przykład.
Od nowa wdrapujemy się na górę.
Uśmiecham się do siebie i całuję Nicko dziękując za kolejną lekcję o życiu i jego urokach z perpektywy 96 centymetrów.
czwartek, 20 marca 2014
Dzień lenia bez wyrzutów sumienia
Wreszcie zdobyłam się na odwagę i korzystając ze sprzyjających warunków meteorologicznych i osobistych wzięłam jednodniowy urlop od wszystkiego. Do diaska z wyrzutami sumienia, bo nie wszystko jest na tip top. Do diaska z wielozadaniowością i wielowątkowością. Nie jestem cyborgiem tylko kobietą, chociaż co do tego możnaby mieć pewne wątpliwości...
Ostatnio wyglądałam raczej jak dziewczyna zgłaszająca się do serwisu “przed i po”: brak konkretnej fryzury, nad oczami krzaki zamiast brwi, bezkształtne paznokcie różnej długości, bo ciągle się łamią i pominę szczegóły zbędnego owłosienia, którego pozbycie się pozwoliłoby mi zrzucić co najmniej kilogram. Podsumowując: idealna kobieta dla Kuzyna To (Coś) z Rodziny Adamsów!
Najlepiej byłoby zdać się na jakiś cud, podróż do Lourdes albo do indiańskiego szamana, ale że akurat chwilowo mnie na to nie stać zdecydowałam się na dostępną mi terapię szokową według schematu A jak fryzjer, B jak kosmetyczka, C jak obiad z koleżanką.
I co z tego, że była środa, chwilowo opuścił mnie zdrowy rozsądek (a może wręcz przeciwnie). Hasło: dzień lenia bez wyrzutów sumienia.
Po odwiezieniu Nicko do żłobka pojechałam prosto do punktu A - fryzjera.
Elegancki mężczyzna w czarnym obcisłym golfiku i o wyraźnie sfeminizowanych gestach spojrzał na mnie jak na zjawę z Dziadów i powiedział głośno (na tyle, że wszyscy odwrócili się w moją stronę):
- Powiedz mi, że przez ostatnie pół roku byłaś odcięta od cywilizacji, że porwało cię UFO i poddało dziesiątkom eksperymentów.
- Nie, miałam pewnego rodzaju areszt domowy, wiesz, praca, dom, dziecko... żyłam głównie w moim świecie i trochę wirtualnie.
- To jest bardzo niebezpieczne, trzeba czasami wyjść do ludzi i pożyć normalnie, a nie wifi, cokolwiek by to miało znaczyć.
Co racja, to racja, pożyjmy trochę w realnym świecie i zobaczmy jak to jest.
Wygodnie usiadłam w fotelu i zdałam się na łaskę wypolerowanych na błysk nożyczek i dobrej woli serdecznego fryzjera. Ten wziął iPada z setkami zdjęć, które płynnie przewijał przed moimi oczami:
- Nie wrzuciłem jeszcze ostatnich fotek, więc nie mogę ci pokazać dokładnie, jak chciałbym cię obciąć... Proponuję coś takiego, niezupełnie, ale w tym kierunku.
Na zdjęciu była prześliczna uśmiechnięta modelka z włosami do ramion, delikatnie przycieniowanymi i wyglądała cudownie: elegancko, z klasą, ale skromnie.
O tak, to fryzura dla mnie! Już nie mogę się doczekać!
W międzyczasie, według utartego zwyczaju, nie zajęliśmy się rozwiązywaniem problemów fizyki kwantowej, ale tak po prostu przyziemnymi plotkami. Było o tym, że coraz więcej rodzin się rozpada, bo mężowie zdradzają z panami, chociaż według najnowszych trendów trójkąt to już przeżytek. Jego znajomi są kwadratem, bo najpierw panowie przypadli sobie do gustu, a potem panie stwierdziły, że to całkiem niezły pomysł i teraz jeżdżą na wakacje wszyscy razem plus trójka dzieci, a wieczorem przed pokojami hotelowymi mówią dobranoc i panie kierują się na lewo, a panowie na prawo...
Takie tam pogaduszki, które w sumie nikogo już nie bulwersują, prawda?
Po dwóch godzinach dzieło fryzjera było skończone. Spojrzałam w lustro i co zobaczyłam?
“Kamila, policz do dziesięciu zanim cokolwiek pomyślisz i do nieskończoności, zanim cokolwiek powiesz”. - pomyślałam w odruchu obronnym.
Oczywiście z modelką ze zdjęcia miałam wspólnego tyle co z fizyką kwantową. Ona wyglądała jak pełna wdzięku dama, a ja jak zadziorna chłopczyca... ale że w sumie nowa fryzura naturalnie dopasowała się do całej reszty mojej zawadiackiej osóbki, a co najważniejsze, odjęła mi co najmniej pięć lat, z salonu wyszłam zadowolona i biegiem popędziłam do punktu B jak kosmetyczka.
-Zacznijmy od brwi i wąsików, bo nie mogę się skupić, jak na ciebie patrzę.
Bolało, oj, bolało... Nie tylko odrywanie wosku od skóry, ale przede wszystkim komentarze, że przecież nie można się tak zaniedbywać, że powinnam myśleć o sobie itd. itp. I ten piekący wstyd, nigdy go nie zapomnę.
Sprowadziło mnie na ziemię burczenie w brzuchu. Wreszcie pora na długo wyczekiwany obiad z koleżanką, która zawsze ma jakieś ciekawe nowinki.
Zamówiłyśmy tylko sałatkę i Colę light jak przystało na “normalne kobiety”, którym pierwsze promienie wiosennego słońca przypominają o zbliżającym się teście przymierzania kostiumów plażowych.
I zaczęłyśmy plotkować o jej czterdziestopięcioletniej szefowej, która właśnie zaszła w ciążę ze swoim młodszym o 12 lat facetem. Oczywiście pojechali do Hiszpanii, bo tam in vitro jest legalne, oczywiście ona nie ma zamiaru rodzić naturalnie, tylko przez cesarkę na życzenie, oczywiście nie będzie karmić piersią, tylko modyfikowanym i oczywiście zaraz po porodzie, dzieckiem zajmie się niania, bo ona nie może zaniedbać firmy.
Wsiadając do samochodu czułam się piękna i pachnąca, szczuplejsza o kilogram i młodsza o pięć lat. Dumna z siebie, bo w jeden dzień udało mi się wymazać ślady wielomiesięcznego niedbalstwa. Moja jednodniowa full immersion w świat realny zaowocowała jednak lekkim chaosem i dezorientacją. Trudno mi uwierzyć, że nawet nie zauważyłam, jak bardzo zmienił się otaczający mnie świat, a zwłaszcza utwierdzony przez lata klasyczny model rodziny.
I jak tu teraz myśleć o czekającym mnie w ten weekend myciu jedenastu okien mojego domu?
Ostatnio wyglądałam raczej jak dziewczyna zgłaszająca się do serwisu “przed i po”: brak konkretnej fryzury, nad oczami krzaki zamiast brwi, bezkształtne paznokcie różnej długości, bo ciągle się łamią i pominę szczegóły zbędnego owłosienia, którego pozbycie się pozwoliłoby mi zrzucić co najmniej kilogram. Podsumowując: idealna kobieta dla Kuzyna To (Coś) z Rodziny Adamsów!
Najlepiej byłoby zdać się na jakiś cud, podróż do Lourdes albo do indiańskiego szamana, ale że akurat chwilowo mnie na to nie stać zdecydowałam się na dostępną mi terapię szokową według schematu A jak fryzjer, B jak kosmetyczka, C jak obiad z koleżanką.
I co z tego, że była środa, chwilowo opuścił mnie zdrowy rozsądek (a może wręcz przeciwnie). Hasło: dzień lenia bez wyrzutów sumienia.
Po odwiezieniu Nicko do żłobka pojechałam prosto do punktu A - fryzjera.
Elegancki mężczyzna w czarnym obcisłym golfiku i o wyraźnie sfeminizowanych gestach spojrzał na mnie jak na zjawę z Dziadów i powiedział głośno (na tyle, że wszyscy odwrócili się w moją stronę):
- Powiedz mi, że przez ostatnie pół roku byłaś odcięta od cywilizacji, że porwało cię UFO i poddało dziesiątkom eksperymentów.
- Nie, miałam pewnego rodzaju areszt domowy, wiesz, praca, dom, dziecko... żyłam głównie w moim świecie i trochę wirtualnie.
- To jest bardzo niebezpieczne, trzeba czasami wyjść do ludzi i pożyć normalnie, a nie wifi, cokolwiek by to miało znaczyć.
Co racja, to racja, pożyjmy trochę w realnym świecie i zobaczmy jak to jest.
Wygodnie usiadłam w fotelu i zdałam się na łaskę wypolerowanych na błysk nożyczek i dobrej woli serdecznego fryzjera. Ten wziął iPada z setkami zdjęć, które płynnie przewijał przed moimi oczami:
- Nie wrzuciłem jeszcze ostatnich fotek, więc nie mogę ci pokazać dokładnie, jak chciałbym cię obciąć... Proponuję coś takiego, niezupełnie, ale w tym kierunku.
Na zdjęciu była prześliczna uśmiechnięta modelka z włosami do ramion, delikatnie przycieniowanymi i wyglądała cudownie: elegancko, z klasą, ale skromnie.
O tak, to fryzura dla mnie! Już nie mogę się doczekać!
W międzyczasie, według utartego zwyczaju, nie zajęliśmy się rozwiązywaniem problemów fizyki kwantowej, ale tak po prostu przyziemnymi plotkami. Było o tym, że coraz więcej rodzin się rozpada, bo mężowie zdradzają z panami, chociaż według najnowszych trendów trójkąt to już przeżytek. Jego znajomi są kwadratem, bo najpierw panowie przypadli sobie do gustu, a potem panie stwierdziły, że to całkiem niezły pomysł i teraz jeżdżą na wakacje wszyscy razem plus trójka dzieci, a wieczorem przed pokojami hotelowymi mówią dobranoc i panie kierują się na lewo, a panowie na prawo...
Takie tam pogaduszki, które w sumie nikogo już nie bulwersują, prawda?
Po dwóch godzinach dzieło fryzjera było skończone. Spojrzałam w lustro i co zobaczyłam?
“Kamila, policz do dziesięciu zanim cokolwiek pomyślisz i do nieskończoności, zanim cokolwiek powiesz”. - pomyślałam w odruchu obronnym.
Oczywiście z modelką ze zdjęcia miałam wspólnego tyle co z fizyką kwantową. Ona wyglądała jak pełna wdzięku dama, a ja jak zadziorna chłopczyca... ale że w sumie nowa fryzura naturalnie dopasowała się do całej reszty mojej zawadiackiej osóbki, a co najważniejsze, odjęła mi co najmniej pięć lat, z salonu wyszłam zadowolona i biegiem popędziłam do punktu B jak kosmetyczka.
-Zacznijmy od brwi i wąsików, bo nie mogę się skupić, jak na ciebie patrzę.
Bolało, oj, bolało... Nie tylko odrywanie wosku od skóry, ale przede wszystkim komentarze, że przecież nie można się tak zaniedbywać, że powinnam myśleć o sobie itd. itp. I ten piekący wstyd, nigdy go nie zapomnę.
Sprowadziło mnie na ziemię burczenie w brzuchu. Wreszcie pora na długo wyczekiwany obiad z koleżanką, która zawsze ma jakieś ciekawe nowinki.
Zamówiłyśmy tylko sałatkę i Colę light jak przystało na “normalne kobiety”, którym pierwsze promienie wiosennego słońca przypominają o zbliżającym się teście przymierzania kostiumów plażowych.
I zaczęłyśmy plotkować o jej czterdziestopięcioletniej szefowej, która właśnie zaszła w ciążę ze swoim młodszym o 12 lat facetem. Oczywiście pojechali do Hiszpanii, bo tam in vitro jest legalne, oczywiście ona nie ma zamiaru rodzić naturalnie, tylko przez cesarkę na życzenie, oczywiście nie będzie karmić piersią, tylko modyfikowanym i oczywiście zaraz po porodzie, dzieckiem zajmie się niania, bo ona nie może zaniedbać firmy.
Wsiadając do samochodu czułam się piękna i pachnąca, szczuplejsza o kilogram i młodsza o pięć lat. Dumna z siebie, bo w jeden dzień udało mi się wymazać ślady wielomiesięcznego niedbalstwa. Moja jednodniowa full immersion w świat realny zaowocowała jednak lekkim chaosem i dezorientacją. Trudno mi uwierzyć, że nawet nie zauważyłam, jak bardzo zmienił się otaczający mnie świat, a zwłaszcza utwierdzony przez lata klasyczny model rodziny.
I jak tu teraz myśleć o czekającym mnie w ten weekend myciu jedenastu okien mojego domu?
poniedziałek, 17 marca 2014
Odcienie szarości (ale nie Greya)
Tym razem słoneczny weekend wykorzystaliśmy, żeby pojechać w pobliskie
góry. Jak widać na zdjęciu, jesteśmy w pobliżu Campocecina, a te białe
plamy to nic innego jak kamieniołomy, w których wydobywany jest słynny
na całym świecie marmur karraryjski.
Spacerując po górskich ścieżkach, znaleźliśmy świetną zabawkę dla naszego małego naukowca: kilkunastucentymetrowy kawałek łupka. Jest on stosowany we Włoszech do pokrycia dachów, ostatnio stał się również prestiżowym elementem dekoracji wnętrz, ale do niedawna wykorzystywany był po prostu do produkcji tablic szkolnych! I tak oto, zupełnie przypadkiem, trafiliśmy na kolejną darmową, a do tego ekologiczną zabawkę dla Nicko - naturalną tablicę, po której rysowanie okazało się na tyle ciekawe, że zapomniałam o dziecku na dobre pół godziny!
Nie będę oszukiwać, my jesteśmy zwykłą rodziną, która cieszy sie ze wspólnych wypadów nawet jeśli nie zdarzy się nic zapierającego dech w piersiach i lubimy bardzo podstawowe pamiątki, właśnie takie jak ten ciemnoszary kamień... Nie to żebym była sknerą, ale myślę, że nawet gdybym miała wszystkie pieniądze, którymi cieszy się Beyonce, to i tak pewnie nie umiałabym kupić (tak jak ona) wysadzanej diamentami Barbie o wartości 60 tysięcy euro, czy krzesełka za skromną kwotę 12 tysięcy euro!
Codzienność, moim zdaniem, jest takim dziwnym zjawiskiem, które dopóki trwa, wydaje się szare i nijakie, ale z perspektywy czasu staje się cenniejsze niż wszystkie ekstrawaganckie prezenty razem wzięte. Nie będę tutaj prawić morałów o trudnej do opanowania sztuce cieszenia się chwilą ani o tym, że szarość ma wiele odcieni (według niektórych co najmniej 50). Powiem tylko, że z ogromną przyjemnością umieszczam w dole posta nagranie z naszej dzisiejszej przejażdżki samochodem w drodze do żłobka. Śpiewamy “Były sobie kurki trzy”, bez słów i trochę ziewając, a potem kłócimy się, kto jest Zającem Poziomką.
Zapraszam wszystkich o mocnych nerwach, bo ja jestem z tych co wierzą, że “Śpiewać każdy może”...
piątek, 14 marca 2014
Matki w mediach, ale afera
Pamiętacie jak Kate Middleton wyszła ze szpitala? Nie było gazety, radio czy telewizji, która nie opiewałaby jej odwagi pokazania okrągłego brzuszka, bo to właśnie tak wygląda prawdziwa mama na kilka dni po porodzie. Minęło parę tygodni i wszystkie brukowce doszukiwały się oznak depresji post partum w jej podgrążononych oczach, widocznych odrostach czy nieobecności na jakiejśtam uroczystości. Ostatnie wiadomości donoszą, że właśnie spędza wakacje na Maldiwach, gdzie pojechała ze swoim ukochanym księciem, ale (o zgrozo!) bez Royal Baby. Teraz wszyscy publikują dziesiątki artykułów, bezlitośnie krytykując fałszywe posunięcie świeżo upieczonej mamy: “Kate Middleton jest pozbawiona instynku macierzyńskiego”, “Jak można porzucić swoje kilkumiesięczne dziecko babci i wyjechać na tydzień nie martwiąc się o jego los?”.
Taki urok bycia sławnym. Każdy twój krok ląduje pod mikroskopem opinii publicznej, a minimum aprobaty to marzenie ściętej głowy. Nie dziwi mnie więc, że wszystkie celebrytki opowiadają tylko o urokach macierzyństwa.
My możemy sobie bezkarnie pomarudzić, nawet na blogu, o tym, że dziecko nie śpi, nie je, albo że jest znowu chore i prawdopodobnie nasze wirtualne koleżanki bez wahania pospieszą nam z pomocą dając cenne i sprawdzone rady w komentarzach pod postem.
A wyobrażacie sobie co by to było gdyby na przykład taka Anna Mucha powiedziała, że jej dziecko cierpi na kolki, a ona popłakuje po kątach, bo nie wyrabia? No, publiczny lincz, albo nawet ukamieniowanie - tak dla przykładu! Miliony hejterów ostrzą już sobie języki wyczekując na jej najmniejsze nawet potknięcie, więc w sumie lepiej, że nie pokazała się z odrobiną pociążowej nadwagi, bo wtedy to nie ocaliłaby jej nawet ucieczka incognito na koniec świata.
Czasami odnoszę wrażenie, że zaraz po potrzebach fizjologicznych, krytyka jest głównym celem człowieka. Tak więc jeśli nie zajmą się nią media, to my sami chętnie podejmiemy to wyzwanie i skrytykujemy media. To właśnie one zostały schłostane po opublikowaniu zdjęć uśmiechniętych celebrytek tuż po porodzie, bo kłamią, bo są powierzchowne, bo kreują wyidealizowany obraz matki, wpędzając w kompleksy i poczucie winy zwyczajne kobiety, które bez pomocy armi niań stają na głowie, żeby związać koniec z końcem i nie zawsze są uśmiechnięte i seksowne jak sławne mamy na okładkach luksusowych magazynów.
A tak na poważnie, czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach czuje się nieadekwatny, bo nie wrócił do figury jak sprzed ciąży w dwa tygodnie, tak jak Katarzyna Skrzynecka? Czy naprawdę pozytywne opisywanie macierzyństwa jest rowiną dla poczucia wartości matek z krwi i kości?
Nie mówię oczywiście, że celebrytki mają być dla nas wzorem do naśladowania, światełkiem w tunelu, czy inspiracją, ale wszyscy wiedzą, że media to nie psycholog i że gdyby było w modzie pokazywanie nieszczęść sławnych mam, napewno wyrządziłyby więcej szkody.
Zresztą, powiem szczerze, jeśli już miałabym wybrać, to wolę matki medialne niż te z bajek, które albo nie żyją (Kopciuszek, Śpiąca Królewna) albo wysyłają dzieci do lasu na pastwę wilka czy Baby Jagi.
Taki urok bycia sławnym. Każdy twój krok ląduje pod mikroskopem opinii publicznej, a minimum aprobaty to marzenie ściętej głowy. Nie dziwi mnie więc, że wszystkie celebrytki opowiadają tylko o urokach macierzyństwa.
My możemy sobie bezkarnie pomarudzić, nawet na blogu, o tym, że dziecko nie śpi, nie je, albo że jest znowu chore i prawdopodobnie nasze wirtualne koleżanki bez wahania pospieszą nam z pomocą dając cenne i sprawdzone rady w komentarzach pod postem.
A wyobrażacie sobie co by to było gdyby na przykład taka Anna Mucha powiedziała, że jej dziecko cierpi na kolki, a ona popłakuje po kątach, bo nie wyrabia? No, publiczny lincz, albo nawet ukamieniowanie - tak dla przykładu! Miliony hejterów ostrzą już sobie języki wyczekując na jej najmniejsze nawet potknięcie, więc w sumie lepiej, że nie pokazała się z odrobiną pociążowej nadwagi, bo wtedy to nie ocaliłaby jej nawet ucieczka incognito na koniec świata.
Czasami odnoszę wrażenie, że zaraz po potrzebach fizjologicznych, krytyka jest głównym celem człowieka. Tak więc jeśli nie zajmą się nią media, to my sami chętnie podejmiemy to wyzwanie i skrytykujemy media. To właśnie one zostały schłostane po opublikowaniu zdjęć uśmiechniętych celebrytek tuż po porodzie, bo kłamią, bo są powierzchowne, bo kreują wyidealizowany obraz matki, wpędzając w kompleksy i poczucie winy zwyczajne kobiety, które bez pomocy armi niań stają na głowie, żeby związać koniec z końcem i nie zawsze są uśmiechnięte i seksowne jak sławne mamy na okładkach luksusowych magazynów.
A tak na poważnie, czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach czuje się nieadekwatny, bo nie wrócił do figury jak sprzed ciąży w dwa tygodnie, tak jak Katarzyna Skrzynecka? Czy naprawdę pozytywne opisywanie macierzyństwa jest rowiną dla poczucia wartości matek z krwi i kości?
Nie mówię oczywiście, że celebrytki mają być dla nas wzorem do naśladowania, światełkiem w tunelu, czy inspiracją, ale wszyscy wiedzą, że media to nie psycholog i że gdyby było w modzie pokazywanie nieszczęść sławnych mam, napewno wyrządziłyby więcej szkody.
Zresztą, powiem szczerze, jeśli już miałabym wybrać, to wolę matki medialne niż te z bajek, które albo nie żyją (Kopciuszek, Śpiąca Królewna) albo wysyłają dzieci do lasu na pastwę wilka czy Baby Jagi.
źródło: http://jozefow8przedszkolerogow.blox.pl |
wtorek, 11 marca 2014
Wypad do Mediolanu
Nie miałam planu B. Jak zwykle w ogóle nie miałam planu. Po prostu
trafiłam do Mediolanu na Erasmusa i po dziesięciu miesiącach
zdecydowałam, że zostanę. Skończyłam studia, zaczęłam wymarzoną pracę i
szybko pięłam się po kolejnych szczeblach kariery.
Wszystko szło jak
po maśle, do czasu kiedy moja romantyczna dusza niespodziewanie
przejęła prym. Spotkanie z Signorem D zatrzęsło moimi priorytetami i w
krótkim czasie doprowadziło do przeprowadzki do Ligurii, zmiany zawodu i
macierzyństwa. Niczego nie żałuję, ale trochę brakuje mi Mediolanu, więc kiedy okazało się, że w niedzielę była cudowna pogoda, szybko spakowaliśmy w samochód wszystkie niezbędne rzeczy: zapas pieluch, dziecięce ubranka na zmianę (nigdy nic nie wiadomo), kocyk, smoczek oraz ulubioną przytulankę Nicko i ruszyliśmy w drogę.
Za każdym razem kiedy jestem w Mediolanie, staram się odwiedzić jak najwięcej miejsc, z którymi jestem w jakiś sposób emocjonalnie związana.
Pewniakiem jest Corso Como 10, ukryty w podwórzu ogród, który prowadzi do jednego z najbardziej ekskluzywnych sklepów prowadzonych przez Carlę Sozzani, siostrę redaktorki naczelnej Vogue Italia.
Corso Como 10 jest dla mnie magicznym miejscem, bo za każdym razem
przechodząc przez bramę mam wrażenie jakbym przekraczała ukryty w sercu
miasta portal do innego świata. Na pierwszym piętrze znajduje się
księgarnia z mnóstwem inspirujących książek o sztuce, architekturze i
designie oraz galeria sztuki, gdzie zawsze jest jakaś ciekawa wystawa.
Żeby wrócić do rzeczywistości wystarczy tylko wychylić nos za bramę. Już
o kilkadziesiąt metrów od galerii znajduje się kompleks nowych budynków
wybudowanych z okazji zbliżających się targów Expo 2015.
Krótka podróż metrem to kolejny skok do zupełniej innej ery. Przenosi
nas na Plac Duomo, gdzie stoi Katedra Narodzin św. Marii, jedna z
najbardziej znanych we Włoszech i w Europie gotyckich budowli.
Notka
dla mam z małymi dziećmi: plac jest ogromny i zawsze fruwa wokół niego
mnóstwo gołębi, więc jest to świetna okazja, żeby dać się dziecku
wybiegać!
Przy przyległej stronie placu można podziwiać galerię Vittorio Emanuele,
gdzie można ewentualnie kupić sobie jakiś drobiazg w sklepach firm takich jak Prada, Gucci, Louis Vuitton,
czy Church’s.
Wiadomo, podróżowanie z małym dzieckiem czasami zmienia trochę grafik zwiedzania. No dobra, powiedzmy jak jest: nie ma co ustalać grafiku, cokolwiek zaplanujemy, twoje ukochane maleństwo i tak wywróci to do góry nogami, porwie na drobne kawałki i użyje do tylko jemu wiadomych celów.
Ja jednak się nie poddaję, nadal wierzę, że pomimo bycia mamą mogę pokusić się o minimum normalności i wolności myśli. Wystarczy tylko znaleźć kompromis. Dlatego też po spełnieniu wszelkich obowiązków macierzyńskich takich jak obiad, zmiana pieluchy i odpowiednia dawka aktywności ruchowej, zapięłam Nicko w wózku i zaprowadziłam do muzem XX wieku, gdzie w ciszy i spokoju otoczony prestiżowymi dziełami sztuki mógł skorzystać z popołudniowej drzemki, a ja poczuć się prawie zwyczajną kobietą.
Oczywiście nie mogłam się bardziej pomylić. Pomimo zmęczenia Nicko nie chciał nawet słyszeć o spaniu!
Podjęłam ambitną próbę przekonania go, że muzealne atrakcje nie są dla dwulatków, a przespanie wizyty jest najrozsądniejszym rozwiązaniem, jakie mogę mu zaproponować.
Niestety wszelkie wysiłki okazały się bezskuteczne, więc zaraz przed oczami mnożyły mi się najczarniejsze scenariusze o tym jak Nicko złamie wszystkie zasady uderzając pięścią w jakiś obraz lub spoci się kopiąc w rzeźby i zostaniemy wyrzuceni z hukiem przez najbliższe okno przypadkowej sali, a nasze zdjęcia znajdą się na ścianie za kasami z napisem: "nieznośnym bachorom i ich nieodpowiedzialnym matkom wstęp wzbroniony!"
Na szczęście i tym razem zupełnie nie trafiłam. Brak współpracy ze strony mojego małego urwisa pozwolił mi odkryć, że po pierwsze muzeum XX wieku w Mediolanie jest najbardziej baby friendly muzem w jakim kiedykolwiek byłam, a po drugie, jeśli nam się coś podoba, to dwulatkowi też.
Nicko wcale się nie nudził, wręcz przeciwnie. Biegał po salach od obrazu do obrazu, śmiał się głośno i komentował, pokazywał palcem jeśli coś mu się podobało i bez skrępowania krytykował to, co nie przypadło mu do gustu. Niesamowite było też, że nikt nie zwrócił nam uwagi, a panie z obsługi spoglądały w stronę najmłodszego zwiedzającego z przyjaznym uśmiechem. Na dodatek, mniej więcej z połowie muzeum, znaleźliśmy małą salkę, w której można dzieci nakarmić, przewinąć i gdzie mogą się one pobawić (niekoniecznie po cichu) w małym drewnianym domku.
Na pamiątkę tego fantastycznego popołudnia mam mnóstwo zdjęć, na których śmiejemy się beztrosko na tle dzieł artystów takich jak Fontana, De Chirico, czy Schifano. Najbardziej jednak jestem dumna z fotki, na której mój dwuletni krytyk sztuki ze swoim nieodłącznym króliczkiem i ze smoczkiem stoi obok jednego z najbardziej znanych obrazów Kounellisa.
I nikt mnie już nie przekona, że sztuka jest tylko dla wykształconych kulturoznawców, a pokazywanie jej dzieciom to strata czasu!
sobota, 8 marca 2014
Kto naprawdę potrzebuje Dnia Kobiet
Można narzekać, że o sprawach kobiet dyskutuje się tylko ósmego marca, ale to sposób rozumowania tych, którzy wolą bezsensowną krytykę i nie proponują alternatywnego rozwiązania.
Dla mnie okazja jest okazją i zamierzam wykorzystać dzisiejsze święto, żeby poruszyć tematy, o których niełatwo jest mówić.
Wiele kobiet na świecie nie podejrzewa nawet, że można się zastanawiać nad prawem do równego traktowania w środowisku zawodowym. Dla nich temat ten jest czystą abstrakcją, bo ich problemy są zupełnie innej rangi: one nadal walczą o prawo do integralności fizycznej!
Pracując dla włoskiej telewizji w lutym 2010 pojechałam do Al-Minya nagrać reportaż o obrzezywaniu kobiet, któremu na świecie poddawanych jest codziennie 6 tysięcy dziewczynek, co w skali roku daje wynik dwóch milionów! W Egipcie obrzezanie ogranicza się do usunięcia łechtaczki, najczęściej dziewczynkom w wieku 5-7 lat, ale nadal w wielu afrykańskich krajach praktykowana jest infibulacja.
Kiedy spotkałam członkinie organizacji walczącej przeciwko tej praktyce, na dzień dobry wręczyły mi poniższy rysunek.
Jest to rysunek siedmioletniej dziewczynki, która została poddana obrzezaniu. Przedstawiła na nim siebie we łzach, leżącą na podłodze. Zawieszona na suficie goła żarówka oraz rozłożone na zwykłym ręczniku narzędzia potwierdzają, że zabieg przeprowadzany jest w spartańskich warunkach, gdzie brakuje nawet najbardziej podstawowych środków higieny. Za plecami dziewczynki widać mamę, która krępuje jej ręce, bo oczywiście nikt nie stosuje znieczulenia, natomiast znachorka trzyma w ręce nóż, gotowa do wykonania “rytualnego cięcia”.
Kiedy zobaczyłam ten rysunek, brakowało mi słów, żeby określić moje emocje. Byłam naprawdę głęboko wstrząśnięta, bo jest tu tyle bólu i przemocy, że ze wstydem pomyślałam o księżniczkach w długich różowych sukniach i z koroną, które rysowałam w wieku tej dziewczynki.
Po krótkim przygotowaniu i próbie ogarnięcia się, pojechałam przeprowadzić wywiad ze znachorką, grubą babą o czarnych zębach, która tłumaczyła mi z przekonaniem:
“Moją misją jest oczyszczanie dziewczynek, - mówiła - bo pozbawienie ich tego kawałka sprawi, że nie będą w przyszłości uganiać się za mężczyznami”.
Jej zdanie potwierdziły prawie wszystkie osoby zapytane o sens tego głęboko zakorzenionego w tradycji rytuału. Młodzi mężczyźni, nawet ci z wyższym wykształceniem, dodawali, że nie ożenią się z dziewczyną, która nie została obrzezana, bo tylko ta operacja gwarantuje zachowanie dziewictwa do ślubu oraz wierności małżeńskiej po nim.
Trudno jest nie oceniać negatywnie tak brutalnie realizowanej potrzeby kontroli nad seksualnością kobiet, przynajmniej z naszego europejskiego punktu widzenia. Pozostaje wiara w codzienne zaangażowanie pracowników socjalnych, dzięki któremu powoli zmieniają się poglądy mieszkańców Al-Minya. Z pewnością jednak upłynie jeszcze dużo wody w Nilu zanim egipskie kobiety będą mogły cieszyć się poszanowaniem należnych im praw.
Tak więc dzisiaj rano, kiedy moi mężczyźni wręczyli mi gałązkę mimozy (tutejszy odpowiednik naszego tulipana), przyjęłam ją z wdzięcznością, dedykując ten gest tym, które Dnia Kobiet potrzebują naprawdę, moim znajomym z Egiptu.
poniedziałek, 3 marca 2014
Nabić matkę w butelkę - zabawka edukacyjna
Kupiłam idealną zabawkę edukacyjną, taką, którą każda mama chciałaby dla swojej pociechy: stymulującą kreatywność, prostą w obsłudze i do tego tanią (tylko 4,99€). Wyglądała niepozornie, ale za to bardzo kolorowo, więc wrzuciłam do wózka z entuzjazmem.
Według książeczki obsługi z kolorowych części można wykonać niezliczone cuda:
Przez całą drogę powrotną ze sklepu snuliśmy z Nicko plany o arcydziełach, które zrealizujemy z kolorowych elementów. Nicko chciał ogromny samolot, koparkę i rakietę, a ja chciałam krokodyla, ludzika i samochód dla lalek.
Kiedy wróciliśmy do domu byliśmy już tak nakręceni krążącymi nam po głowach projektami, że czuliśmy się jak Michelangelo i Da Vinci zlani w jednego najdoskonalszego rzeźbiarza wrzechczasów: ja, rozmarzona matka i mój dwuletni wspólnik.
Z zapałem typowym dla bujających w obłokach entuzjastów, wyrzuciliśmy na podłogę wszystkie kolorowe kulki i zabraliśmy się do pracy.
Moczyliśmy chrupki przyciskając je do mokrej gąbki dołączonej do zestawu i sklejaliśmy bez opamiętania. Chciałam zaimponować Nicko, wzbudzić jego podziw, być supermamą, która jak MacGyver buduje z niczego rakietę i wystrzela ją w kosmos.
Szybko przekonałam się jednak, że nie tylko złożenie skomplikowanych przedmiotów 3D przekraczało moje zdolności, ale nawet proste rzeczy nie wychodziły mi tak jak chciałam.
Moje ukochane ego podbudowane postem o różach skuliło się w kącie, a moja wizja siebie jako kreatywnej matki roztrzaskała się z hukiem o marmurową podłogę.
Uświadomiłam sobie, że stałam się ofiarą chwytu marketingowego: żadna matka przy zdrowych zmysłach nie kupiłaby przecież pudełka z kolorowymi chrupkami kukurydzianymi za 4,99€, ale jeśli jest do nich dołączona książeczka obiecująca cuda niewidy, to już zupełnie inna sprawa!
Podjęłam jeszcze kilka ambitnych prób zbudowania czegośtam, ale w końcu rozczarowana musiałam zaakceptować porażkę i zadowolić się ułożeniem jedynie bardzo podstawowego węża (ale za to z oczkami), śmiesznego kwiatka i koślawego domku bez drzwi, bo miejsca starczyło tylko na okno.
Humor poprawił mi dopiero Nicko, który zupełnie nie odczuł porażki. Dla niego nie miało znaczenia, że nie zrobił samolotu czy koparki, nie interesowało go dokonywanie zapierających dech w piersiach wyczynów, wolał prostu cieszyć się odkrywaniem otaczającego go świata. A chrupki były super kolorowe, super gniotkowe i super wyrzutowe.
I moje biedne ego znowu dostało po nosie: droga mamo, zabawki są dla dzieci, a określenie "edukacyjne" w wolnym tłumaczeniu znaczy: siadaj na swoim miejscu i ucz się od dziecka radości życia!
Według książeczki obsługi z kolorowych części można wykonać niezliczone cuda:
Kiedy wróciliśmy do domu byliśmy już tak nakręceni krążącymi nam po głowach projektami, że czuliśmy się jak Michelangelo i Da Vinci zlani w jednego najdoskonalszego rzeźbiarza wrzechczasów: ja, rozmarzona matka i mój dwuletni wspólnik.
Z zapałem typowym dla bujających w obłokach entuzjastów, wyrzuciliśmy na podłogę wszystkie kolorowe kulki i zabraliśmy się do pracy.
Moczyliśmy chrupki przyciskając je do mokrej gąbki dołączonej do zestawu i sklejaliśmy bez opamiętania. Chciałam zaimponować Nicko, wzbudzić jego podziw, być supermamą, która jak MacGyver buduje z niczego rakietę i wystrzela ją w kosmos.
Szybko przekonałam się jednak, że nie tylko złożenie skomplikowanych przedmiotów 3D przekraczało moje zdolności, ale nawet proste rzeczy nie wychodziły mi tak jak chciałam.
Moje ukochane ego podbudowane postem o różach skuliło się w kącie, a moja wizja siebie jako kreatywnej matki roztrzaskała się z hukiem o marmurową podłogę.
Uświadomiłam sobie, że stałam się ofiarą chwytu marketingowego: żadna matka przy zdrowych zmysłach nie kupiłaby przecież pudełka z kolorowymi chrupkami kukurydzianymi za 4,99€, ale jeśli jest do nich dołączona książeczka obiecująca cuda niewidy, to już zupełnie inna sprawa!
Podjęłam jeszcze kilka ambitnych prób zbudowania czegośtam, ale w końcu rozczarowana musiałam zaakceptować porażkę i zadowolić się ułożeniem jedynie bardzo podstawowego węża (ale za to z oczkami), śmiesznego kwiatka i koślawego domku bez drzwi, bo miejsca starczyło tylko na okno.
Humor poprawił mi dopiero Nicko, który zupełnie nie odczuł porażki. Dla niego nie miało znaczenia, że nie zrobił samolotu czy koparki, nie interesowało go dokonywanie zapierających dech w piersiach wyczynów, wolał prostu cieszyć się odkrywaniem otaczającego go świata. A chrupki były super kolorowe, super gniotkowe i super wyrzutowe.
I moje biedne ego znowu dostało po nosie: droga mamo, zabawki są dla dzieci, a określenie "edukacyjne" w wolnym tłumaczeniu znaczy: siadaj na swoim miejscu i ucz się od dziecka radości życia!
Subskrybuj:
Posty (Atom)